[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ja byłam taka sama.Byłeś szalony i piękny, a tego właśniepragnęliśmy.Gdybyś nas poprosił, żebyśmy zostali bohaterami, poszlibyśmy za tobąwszędzie.Ale to Marna Szansa, Ed, zwycięstwo albo przegrana za każdym razem, gdywłączasz silnik.Pamiętasz? - Przerwała na chwilę.- I co teraz? - dodała, gdy tylko zacząłodpowiadać.- Jesteś jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek wrócił z Traktu.To wielkieosiągnięcie.Ale co stamtąd przywozisz? Może wpadłeś na coś dobrego, a może wpadłeś wgówno głębiej niż kiedykolwiek dotąd.- Na jej twarzy pojawił się uśmiech świadczący o tym,że w tej sprawie nie może mu pomóc.- Wez statek.Nie sądzę, by któreś z nas go chciało potym, co się wydarzyło.Z łatwością możemy znalezć inny.***Pewnego dnia, wkrótce po tej rozmowie, wyjrzała przez luk i zobaczyła, że wrócili naorbitę kwarantannową wokół Saudade.Planeta pod nimi obracała się niczym ogromne kołozamachowe.Z rufy sypały się ogniki.Ze wszystkich stron otaczał ich pozaświatowy magazynnienazwanego: milion ton substancji będącej pół białkiem, pół kodem, odpadki interakcjiludzi z matematyką.Włączyła wewnętrzny komunikator.- Ed, to nie jest właściwa orbita - oznajmiła.- Parkingowa jest głębiej.Czypotrzebujesz pomocy? - W głównej ładowni panowała cisza.- Ed?Po zejściu na dół zobaczyła, że kadłub wrócił na miejsce, a trupie klatki stoją wrównym szeregu.Nie sprawiały wrażenia mniej opuszczonych niż zwykle.- Na co patrzycie, skurwysyny? - zapytała je.Jakby w odpowiedzi, rozsunęły się nagle, odsłaniając Eda Chianese, który leżał napokładzie twarzą w dół.Tam, gdzie miał kiedyś krzyż, klęczała bardzo drobna Chinka,rozsuwając szeroko kolana.Twarz Eda była wciśnięta w podłogę, a kobieta unosiła do taliiszmaragdowy cheongsam.Skórę miała bardzo białą.Nie mogłaś być pewna, co się dziejemiędzy nimi, ale wydawało się, że z jej małej gładkiej pochwy barwy kości słoniowej sypiąsię białe pyłki wielkości moli odzieżowych.- Ed?Sprawiał wrażenie zbyt zaabsorbowanego, by jej odpowiedzieć.Kobieta, jeśli torzeczywiście była kobieta, spojrzała z chichotem na Liv.Ta odwróciła się i uciekła, nimmogła być zmuszona przyjrzeć się bliżej.Nim mogła być zmuszona zrozumieć więcej.Czuła,że od tej chwili wszystko w jej życiu będzie zależało od powstrzymania się przedinterpretacją tego, co tam ujrzała.Będzie zależało od tego, czy zdoła nie zapamiętać więcejniż znaczące mrugnięcie, papieros i uśmiech na bladoczerwonych ustach.Ed dogonił ją wzejściówce prowadzącej na zewnątrz.- Jezu, Liv.Mogłaś przynajmniej zapukać.- Wysadz nas w Saudade City - zażądała.- A potem zmiataj.***Po godzinie wszyscy troje stali na pomoście załadunkowym, spoglądając na widoczneza obszarem pokrytego mokrym betonem Carver Field budynki Władz Portowych oraz napołożone dalej miasto.Padał deszcz.Nowy dzień sprawiał wrażenie używanego: jego światłomożna było opisać jako już obejrzane podczas drogi z Retiro Street do Kościoła na Skale.Wdzielnicy kryminalnych atrakcji hotelowe neony jeszcze nie zgasły, ale wyblakły już dopastelowych barw.Ed Chianese oparł się o barierkę pomostu.Jego wystrzępiona dolnapołowa grzechotała cicho na wietrze.- Jesteś pewna, że nie chcesz polecieć ze mną? - zapytał.Liv znalazła dla niego uśmiech.- Przeszedłeś przez zbyt wiele ścian, Ed.Popatrz, jak wyglądasz.- Przyzwyczaiłem się do życia - rzekł Antoyne.Nie przychodziło mu do głowy nicinnego.Gdy Ed ich opuścił, oboje stali na betonie, wyciągając szyje, gdy Nova Swingwznosiła się z głośnym jękiem ku orbicie kwarantannowej, ciągnąc za sobą ogon dymu.- Te stare pierdolone silniki! - zawołała Liv Hula.- Ależ to była łódka.- To był rupieć, Antoyne.Roześmiali się i ruszyli razem w stronę Saudade City.Na ulicach wyczuwało sięrosnące podniecenie, pełno na nich było uchodzców i żandarmerii.Zalśniła błyskawica - K-statek rozpruł niebo, ciągnąc za sobą grom! Ujęła Antoyne a za ramię, wsunęła je pod swoje iprzytuliła do boku.Tak właśnie chodziła z Irene.- Dokąd teraz? - zapytała.- W jakieś miejsce, gdzie Mgławica Kraba to nazwa dania, a nie cel podróży.26JASZCZUROLUDZIE Z GABIN CZASUUptown Six pokonało autostradą dynaflow połowę drogi przez Halo.To była szybkapodróż bez żadnych zakłóceń.Oglądane z wewnątrz pola dynowe przypominają ludzi - coś wrodzaju origami o paskudnym usposobieniu, złożonego jak akordeon, by pomieścić więcej,niż wydaje się możliwe czy rozsądne.Czy tak właśnie wszechświat śni o sobie? Węgorzepłynące w lśniących ławicach przez jakiś aksamitny ośrodek? Rozbłyski zabarwionegoświatła odchylane nagle na boki przez niewyobrażalne napięcie nieistnienia naprawdę?Asystentka, która sama przeżywała podobne stresy, siedziała skrępowana przy bulaju wkwaterach dla ludzi, starając się zrozumieć owe zjawiska.- Nie lubię podróżować w taki sposób - oznajmiła operatorom-cieniom - kiedy zaoknami są te ryby.Nie lubiła jedzenia podawanego na pokładzie Uptown Six.Nie podobała się jejpuszczana przez Carla muzyka Vicente Fernandeza, idola ludzi jeżdżących lowriderami,bardzo silnie oparta na tradycyjnej muzyce ranczerskiej.Kiedy ją wyłączył, asystentkęirytował hałas produkowany jej zdaniem przez klimatyzację.Nikt oprócz niej go nie słyszał.- Czy to powinno tak brzmieć? - pytała za każdym razem, gdy statek zmieniał kurs.yródłem jej problemów nie była sama podróż, lecz fakt, że nie potrafiła czuć się dobrze z dalaod Saudade.Operatory-cienie - dla których wszystko co nowe i dysfunkcjonalne stawało sięobsesją, i w związku z tym były nią głęboko zainteresowane - przybierały szare, lekkoprzejrzyste postacie pogrążonych w żałobie kobiet, zacierały kościste, stwardniałe od pracydłonie i błagały:- Może wolałabyś zjeść coś innego, moja droga? - Kabinę na chwilę wypełniał zapachfiołków i mydła Vinolia.- Czy możemy przynieść ci koc?Po godzinie czy dwóch lotu R.I.Gaines uruchomił nadświetlne routery i podjął próbęzapoznania się z bieżącą sytuacją w Galaktyce.Zasnął jednak i śniło mu się, że jest w porcierakietowym, otoczony przez uchodzców.Przypominali ludzi, lecz również coś w rodzaju rojunietoperzy albo szarańczy - a może nawet roju operatorów-cieni, jako że ich zachłanność itęsknota cechowały się podobnym rodzajem smutku.Były toczącym się procesem, leczjednocześnie nigdy się nie zmieniały.Gaines siedział za stołem, trzymając ręce na kolanach.Przez minutę albo dwie za jego plecami biegało małe dziecko, śmiejąc się i wrzeszcząc.Niewiedział, co teraz zrobić ani o czym myśleć.Reklamy latały nad jego głową niby ćmy: jegooczy je śledziły.Ludzie wchodzili i wychodzili przez drzwi terminalu: jego głowa zwracałasię w tamtą stronę.Słuchając dzwięcznych sygnałów systemu nagłaśniającego, uświadomiłsobie, że, w dosłownym sensie, nie jest sobą.Był kimś, kogo znał, ale nie potrafił sobieprzypomnieć, kim.W końcu wymieniono jego numer.Wstał i ruszył ku bramce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]