[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przyśpieszyliśmy kroku i dotarliśmy do skrzyżowania.Odnogę po prawej po jakichśdziesięciu stopach blokował betonowy mur, wyglądający na stosunkowo nowy.Płytką niszęwypełniały znaki drogowe i liczne pachołki służb drogowych.Po lewej stronie ciągnął się najakieś dwadzieścia stóp, a potem skręcał ostro znów w lewo.Zbadanie tego odgałęzienia wydawało się sensowniejsze niż pozostawianie goodłogiem aż do powrotu.Podeszliśmy szybko do zakrętu i pokonaliśmy go szerokim łukiem,by uniknąć niespodzianek.Przed sobą mieliśmy tylko kolejne dziesięć stóp korytarza, zakończone jeszcze jedną.szarą betonową ścianą.Pośrodku niej były drzwi, nad którymi tkwiła nieco przekrzywionatabliczka z napisem: centrum kontroli przeciwpowodziowej tamizy.- Surrealistyczny pomysł - wymamrotałem.- I przestarzały - odparła Trudie, także zniżając głos.- Nim zbudowali Barierę, każdehrabstwo miało własny ośrodek kontroli przeciwpowodziowej.Tu pewnie mieścił się ten dlaCamden.Sprawdziliśmy drzwi, odkryliśmy, że są zamknięte, i wycofaliśmy się do głównegotunelu.Maszerując dalej, uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak z niekończącą sięperspektywą.Proporcje wydawały się subtelnie - a potem mniej subtelnie - niewłaściwe.Poparu chwilach Trudie zmełła w zębach przekleństwo.- Sufit się obniża - oznajmiła.Miała rację.Na początku wznosił się wysoko, a teraz niemal dotykaliśmy go głowami.Patrząc przed siebie, usłyszałem odległy basowy łoskot.- Tunel drogowy - wyjaśniłem.- Zbudowali go wewnątrz wcześniejszego.Nadgłowami mamy drogę.Ta część tunelu była mniej uporządkowana, pod ścianami piętrzyły się sterty cegieł,metalowych pługów, od czasu do czasu dostrzegałem nawet młotek czy szpadel, oparty o murbądz rzucony niedbale na ziemię.Wokół wszystkich przedmiotów zebrały się sterty suchychliści, tak że każdy z nich wyglądał jak kometa z własnym brudnobrązowym ogonem.Maszerowaliśmy dalej, odległość między podłogą a sufitem wciąż się zmniejszała,toteż po paru minutach musieliśmy się schylić.Trudno było zwalczyć narastającąklaustrofobię.Trudie wyciągnęła rękę i dotknęła pokrywy studzienki.Pchnęła lekko, okazałosię jednak, że pokrywa zardzewiała i przywarła do obramowania.Wyraznie nie otwierano jejod dziesięcioleci.Do tej pory w powietrzu czułem jedynie zapach kurzu i wilgotnego kamienia, lecz natym odcinku zastąpiło go coś znacznie gorszego: słodko-kwaśny smród gnijących warzyw,połączony z czymś ostrym i chemicznym.Woń, z początku subtelna, narastała z każdymkrokiem.Tunel przynajmniej wyglądał teraz jak miejsce skupienia linii wyznaczającychperspektywę, odległych o zaledwie paręset metrów.Już miałem zwrócić uwagę, że kończynam się droga, i zaproponować, byśmy zawrócili, kiedy uświadomiłem sobie, że ponowniedałem się oszukać połączeniu światła i wszechobecnych białych kafelków.Podłoga i sufit tak naprawdę wcale się nie stykały.W miejscu, gdzie musielibyśmyopaść na czworaki i się czołgać, by móc przemieszczać się dalej, korytarz kończył sięprostokątnym otworem wysokim na jakieś dwie stopy, lecz ciągnącym się przez całąszerokość tunelu.Tuż przed nim, po stronie Trudie, widniała ciemna plama.Gdy sięzbliżyliśmy, nabrała ludzkich kształtów.Stąd właśnie brał się smród gnijących warzyw i Trudie zasłoniła usta ręką, klękając,by przyjrzeć się bliżej.Przeszedłem na drugą stronę i popatrzyłem jej przez ramię.Płaszcz przeciwdeszczowy, łuszczące się martensy i brudne drelichowe spodnie zkieszeniami na kolanach sprawiały, że wydawało się, że ciało należało do mężczyzny.Pozatym jednak trudno było określić płeć.Nie żył od bardzo dawna, co oznaczało, że szczury,muchy, pogoda i związki chemiczne z wnętrza jego własnego ciała zdążyły zrobić swoje
[ Pobierz całość w formacie PDF ]