[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lecz tymczasem poczęło Å›witać; Kmicic zerwaÅ‚ siÄ™ i wyszedÅ‚ przed zajazd.Zaledwie pierwszy brzask rozpraszaÅ‚ ciemnoÅ›ci; dzieÅ„ zapowiadaÅ‚ siÄ™ pogodnie; chmury pozbijaÅ‚y siÄ™ w dÅ‚ugie taÅ›my i pasma na zachodzie, ale wschód byÅ‚ czysty; na blednÄ…cym zwolna niebie migotaÅ‚y niepoprzesÅ‚aniane oparami gwiazdy.Kmicic zbudziÅ‚ ludzi, sam przybraÅ‚ siÄ™ w Å›wiÄ…teczne suknie, bo nadchodziÅ‚a wÅ‚aÅ›nie niedziela, i ruszyli w drogÄ™.Po zÅ‚ej, bezsennej nocy byÅ‚ Kmicic znużony na ciele i duszy.Ani ów ranek jesienny, blady, ale rzeźwy, szronisty i pogodny, nie mógÅ‚ rozproszyć smutku gniotÄ…cego serce rycerza.Nadzieja wypaliÅ‚a siÄ™ w nim do ostatniego źdźbÅ‚a i zgasÅ‚a jak lampa, w której oliwy zabrakÅ‚o.Co mu przyniesie ten dzieÅ„? Nic! Te same smutki, to samo utrapienie, prÄ™dzej przyrzuci ciężaru na duszÄ™, z pewnoÅ›ciÄ… nie ujmie.JechaÅ‚ wiÄ™c w milczeniu utkwiwszy oczy w jakiÅ› punkt bardzo bÅ‚yszczÄ…cy na widnokrÄ™gu.Konie parskaÅ‚y na pogodÄ™; ludzie poczÄ™li Å›piewać sennymi gÅ‚osami jutrzniÄ™.Tymczasem rozwidniaÅ‚o siÄ™ coraz bardziej, niebo z bladego stawaÅ‚o siÄ™ zielone i zÅ‚ote, a ów punkt na widnokrÄ™gu poczÄ…Å‚ tak bÅ‚yszczeć, że oczy mrużyÅ‚y siÄ™ od tego blasku.Ludzie przestali Å›piewać i wszyscy patrzyli w tamtÄ… stronÄ™, wreszcie Soroka rzekÅ‚:- Dziwo czy co?.Toć tam zachód, a jakby sÅ‚oÅ„ce wschodziÅ‚o?Istotnie, owo Å›wiatÅ‚o rosÅ‚o w oczach, z punktu uczyniÅ‚o siÄ™ koÅ‚em, z koÅ‚a koliskiem - z dala rzekÅ‚byÅ›, że ktoÅ› zawiesiÅ‚ nad ziemiÄ… olbrzymiÄ… gwiazdÄ™ siejÄ…cÄ… blaski niezmierne.Kmicic i jego ludzie patrzyli ze zdumieniem na owo zjawisko Å›wietliste, drgajÄ…ce, promienne, nie wiedzÄ…c, co majÄ… przed oczyma.Wtem od Kruszyny chÅ‚op nadjechaÅ‚ w drabinkach.Kmicic zwróciwszy siÄ™ ku niemu ujrzaÅ‚, iż chÅ‚op czapkÄ™ trzymaÅ‚ w rÄ™ku i patrzÄ…c w owo Å›wiatÅ‚o modliÅ‚ siÄ™.- ChÅ‚opie? - spytaÅ‚ pan Andrzej - a co siÄ™ to tak Å›wieci?- KoÅ›ciół jasnogórski! - odrzekÅ‚ kmieć.- ChwaÅ‚a NajÅ›wiÄ™tszej Pannie! - zakrzyknÄ…Å‚ Kmicic i czapkÄ™ zdjÄ…Å‚ z gÅ‚owy, za nim uczynili toż samo jego ludzie.Po tylu dniach zmartwieÅ„, zwÄ…tpienia i zawodów uczuÅ‚ nagle pan Andrzej, że staje siÄ™ z nim coÅ› dziwnego.Ledwie sÅ‚owa: „KoÅ›ciół jasnogórski!”, przebrzmiaÅ‚y mu w uszach, gdy smutek opadÅ‚ z niego, jakoby kto rÄ™kÄ… odjÄ…Å‚.Ogarnęła rycerza jakaÅ› niewypowiedziana bojaźń, peÅ‚na czci, ale zarazem nieznana radość, wielka, bÅ‚oga.Od tego koÅ›cioÅ‚a, jarzÄ…cego siÄ™ na wysokoÅ›ci w pierwszych promieniach sÅ‚oÅ„ca, biÅ‚a nadzieja, której pan Kmicic dawno nie zaznaÅ‚, otucha, której na próżno szukaÅ‚, siÅ‚a niepokonana, na której chciaÅ‚ siÄ™ oprzeć.WstÄ…piÅ‚o weÅ„ jakoby nowe życie i poczęło krążyć po żyÅ‚ach wraz ze krwiÄ….OdetchnÄ…Å‚ tak głęboko, jak chory budzÄ…cy siÄ™ z gorÄ…czki, z nieprzytomnoÅ›ci.A koÅ›ciół IÅ›niÅ‚ siÄ™ coraz bardziej, jakby wszystko Å›wiatÅ‚o sÅ‚oneczne w siebie zabraÅ‚.CaÅ‚a kraina leżaÅ‚a u jego stóp, a on patrzyÅ‚ na niÄ… z wysokoÅ›ci, rzekÅ‚byÅ›: stróż jej i opiekun.Kmicic dÅ‚ugo oczu nie mógÅ‚ oderwać od tego Å›wiatÅ‚a i nasycaÅ‚, i koiÅ‚ siÄ™ jego widokiem.Ludzie jego mieli twarze poważne i przejÄ™te obawÄ….Wtem odgÅ‚os dzwonu rozlegÅ‚ siÄ™ w cichym rannym powietrzu.- Z koni! - zawoÅ‚aÅ‚ pan Andrzej.Zeskoczyli wszyscy z kulbak i klÄ™knÄ…wszy na drodze, rozpoczÄ™li litaniÄ™.Kmicic jÄ… odmawiaÅ‚, a żoÅ‚nierze odpowiadali chórem.NadjechaÅ‚y przez ten czas nowe wozy; chÅ‚opi, widzÄ…c modlÄ…cych siÄ™ na drodze ludzi, przyłączyli siÄ™ do nich i coraz wiÄ™ksza czyniÅ‚a siÄ™ gromada.Gdy wreszcie skoÅ„czono modlitwy, powstaÅ‚ pan Andrzej, a za nim i jego ludzie, lecz szli już dalej piechotÄ…, prowadzÄ…c konie za uzdy i Å›piewajÄ…c:„Witajcie, jasne podwoje.”Pan Andrzej szedÅ‚ tak rzeźwy, jakby skrzydÅ‚a miaÅ‚ u ramion.W skrÄ™tach drogi koÅ›ciół to niknÄ…Å‚, to ukazywaÅ‚ siÄ™ na przemian.Gdy przesÅ‚oniÅ‚y go wyniosÅ‚oÅ›ci lub parowy, zdawaÅ‚o siÄ™ Kmicicowi, że ciemność Å›wiat ogarnia, lecz gdy znowu rozbÅ‚yskaÅ‚, wówczas rozpromieniaÅ‚y siÄ™ i wszystkie twarze.Tak szli dÅ‚ugo.KoÅ›ciół, klasztor i otaczajÄ…ce go mury widniaÅ‚y coraz wyraźniej, stawaÅ‚y siÄ™ coraz wspanialsze, ogromniejsze.Dojrzeli wreszcie i miasto w dali, a pod górÄ… caÅ‚e szeregi domów i chat, które przy ogromie koÅ›cielnym wydawaÅ‚y siÄ™ tak maÅ‚e jako gniazda ptasie.ByÅ‚a to niedziela, wiÄ™c gdy sÅ‚oÅ„ce wybiÅ‚o siÄ™ już dobrze w górÄ™, droga zaroiÅ‚a siÄ™ wozami i pieszym ludem ciÄ…gnÄ…cym na nabożeÅ„stwo.Z wysokich wież poczęły huczeć dzwony wiÄ™ksze i mniejsze napeÅ‚niajÄ…c powietrze wspaniaÅ‚ym dźwiÄ™kiem.ByÅ‚a w tym widoku i w tych gÅ‚osach spiżowych jakaÅ› potÄ™ga, jakiÅ› niezmierny majestat, a zarazem i spokój.Ten szmat ziemi u stóp Jasnej Góry wcale byÅ‚ niepodobny do reszty kraju.TÅ‚umy ludu czerniaÅ‚y naokół murów koÅ›cielnych.Pod górÄ… staÅ‚y setki wozów, bryczek, kolasek, bid; gwar ludzki mieszaÅ‚ siÄ™ ze rżeniem koni poprzywiÄ…zywanych do palików.Dalej na prawo, wedle głównej drogi prowadzÄ…cej na górÄ™, widać byÅ‚o caÅ‚e szeregi straganów, w których sprzedawano wota metalowe i woskowe, Å›wiece, obrazy, szkaplerze.Fala ludzka pÅ‚ynęła wszÄ™dy swobodnie.Bramy byÅ‚y szeroko otwarte, kto chciaÅ‚, wchodziÅ‚, kto chciaÅ‚, wychodziÅ‚; na murach, przy dziaÅ‚ach, zgoÅ‚a nie byÅ‚o żoÅ‚nierzy.StrzegÅ‚a widocznie koÅ›cioÅ‚a i klasztoru sama Å›wiÄ™tość miejsca - a może ufano listom Karola Gustawa, którymi bezpieczeÅ„stwo zarÄ™czyÅ‚
[ Pobierz całość w formacie PDF ]