[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Natura wiecznietworzy przeciwieństwa, jak życie i śmierć, ogień i woda, nadzieja i rozpacz.Dlatego musi sięw niej kryć jakieś promieniowanie przeciwne przyciąganiu, które przyciąganie znosi, a kiedyje odkryjemy, wszystko będzie możliwe, tymczasem wynoś się na dwór i szybko zapomnij otym, coś tu usłyszał.Nie rozumiałem dokładnie znaczenia wszystkich tych zjawisk dla nauki, ale jako dowódcawiedziałem doskonale, jaki los czeka imperium brytyjskie, gdy w naszych rękach znajdzie sięwreszcie owa sekretna wiązka.Czasem którejś z dziewcząt udawało się zmylić straże, wśliznąć do Efraima i spędzić znim całą noc.Nawet w takie noce Efraim nie wyłączał odbiorników przekazujących sygnałyna falach krótkich.Zapewne w jego pokoju miłość odbywała się wśród trzasków iprzeszywających świstów płynących z przestrzeni kosmicznej.Może nie tyle miłość, co jakiśinny rodzaj zjednoczenia, nie wstrętny, nie przesycony potem, lecz taki, za który chętnieoddałbym duszę.Raz nawet zakradłem się w ciemności pod okno z opuszczoną żaluzją,ukryłem jak sowa wśród lepkich liści drzewa pieprzowego i do granic możliwości wytężającsłuch, drżałem wśród odgłosów wyłowionych w mroku, nie wiedząc, czy to szloch, czystłumiony śmiech, czy też sygnały radiowe z gwiazd.Splamiony gorzkawym roślinnymsokiem wystraszyłem się nagle, czułem, że zaraz nastąpi wielki wybuch, Efraim i dziewczynazginą i zginie pan Nechamkin, i moi rodzice, a ja zostanę sam w spalonej Jerozolimie izdradzi mnie zapach pieprzu, z gór wtargną do miasta bandy złaknione krwi, a ja będę sam.Zsunąłem się z drzewa i w mroku obszedłem dom.Przestraszył mnie jakiś kot, którywyskoczył spłoszony odgłosem kroków.Stanąłem pod oknem sypialni starego poety iprzyciskając policzek do siatki chroniącej przed owadami, krzyknąłem szeptem: Panie Nechamkin! Przepraszam! Panie Nechamkin!Nie usłyszał i nie mógł usłyszeć.Noce spędzał na budowaniu z wypalonych zapałekmodelu Zwiątyni, na podstawie opisów biblijnych i innych zródeł.Praca ta ciągnęła się od lat,a koniec wciąż się oddalał, ponieważ, jak wyjaśniał poeta, zródła zawierały sprzeczneinformacje, więc musiał wciąż burzyć swe dzieło i zaczynać od nowa, za każdym razeminaczej.Dużymi bladymi palcami zanurzał pan Nechamkin zapałkę po zapałce w miseczce zklajstrem.W zębach trzymał szpagat.Mamrotał pod nosem modlitwę:Ojcze nasz, Królu nasz,Bądz miłość i w nam i odpowiedz nam,Gdyż nie ma w nas dobrych uczynków.Na koniec, gdy podrapany i pachnący różowym pieprzem leżałem w łóżku, dobiegły mniegłosy ortodoksyjnych mężczyzn modlących się w Synagodze Ocalałych.Zebrali się tam opółnocy na modlitwę tikun chacot: lato nie będzie trwało wiecznie.Wkrótce nadejdą StraszneDni.W naszej dzielnicy żyły psy, które gdy coś je rozzłościło czy przestraszyło w ciepłymmroku, wahały się czasem nocą między szczekaniem a wyciem.IVEfraim był błyskotliwym, lecz niecierpliwym szachistą.Tacie niejednokrotnie udawało sięgo pokonać, bo sam unikał ryzyka, grał spokojnie i defensywnie. Ziarnko do ziarnka mówił Efraim drwiąco, gdy ojciec od czasu do czasu zgarniałjakiegoś pionka, marudera z obrzeży pola walki.Tata się nie obrażał, prosił tylko: Skup się, Efraim.Nie poddawaj się.Swoją drogą, nawet w obecnej sytuacji gotówjestem zamienić się z tobą i zagrać za ciebie tym, co ci jeszcze zostało.Tę propozycję Efraim określał jako zbytek łaski.Miał dość pięknych słówek, chciał jużwrócić do pojedynku. Wygłaszasz przemówienia, żeby mi mącić w głowie, Kołodny, ale już za parę chwilznajdziesz się w pułapce, a wtedy nie będziesz miał najmniejszej ochoty na żadne mowy. Pożyjemy, zobaczymy mówił tata grzecznie. Tymczasem zablokowałem ci laufra, atego pionka schrupałem z apetytem. Niech ci będzie na zdrowie, Kołodny rzucał Efraim z gniewem. Połknij sobieprzynętę, a ja pociągnę za wędkę. Pożyjemy, zobaczymy odpowiadał życzliwie tata.Siedzieli naprzeciw siebie przy masywnym brązowym stole w salonie: Efraim śniady,niski, z głową pochyloną naprzód jak u byka przypuszczającego atak, w koszuli umyślnieniedopiętej, by odsłonić pokryty gęstymi kędziorami tors, i tata w podkoszulku, w krótkichnieco za luznych spodenkach khaki, z twarzą zaróżowioną od starannego golenia iprzyczajonym w kącikach oczu uśmiechem, który w duchu nazywałem belferskim.Na środku stołu rozłożona była szachownica.Wokół leżały orzeszki, herbatniki, misajabłek, niebieskie papierowe serwetki z nadrukiem przedstawiającym maleńkie czółnorybackie z białym żaglem.Nie zabrakło porcelanowej popielniczki w kształcie otwartejkobiecej dłoni.Wśród smakołyków stał pusty słoik po zsiadłym mleku, a w nim białewiędnące róże.Co jakiś czas z którejś z róż opadał płatek, miękko lądując na pokrytym ceratąstole.Cerata też była w róże, ale nie uwiędłe i blade, tylko mieniące się gamą żywych barw.Tata natychmiast podnosił opadły płatek, przyglądał mu się w skupieniu i zręcznie składał gow maleńkie kwadraciki.Efraim unosił wieżę albo konia, stukał nim nerwowo, jakbyprzywołując tatę do porządku, i oznajmiał: Nad czym tu się zastanawiać, Kołodny.Nie masz wyjścia.A tata: Tak.W rzeczy samej.Staram się tylko wybrać mniejsze zło.Ze swego miejsca przy pianinie odzywała się mama: Uspokójcie się.Nie warto się złościć z powodu gry.Ta uwaga zdawała mi się zupełnie zbyteczna: ani tata, ani Efraim wcale się nie złościli.Salon urządzony był prosto i wesoło: firanki jasne i powiewne, sufit pomalowany nabladoniebiesko, a ściany usiane mnóstwem drobnych kwiatków, jakby malarz o naturzeogrodnika obsadził je fiołkami.Serwis za szklanymi drzwiczkami kredensu stał w równychkolumnach, zielone do zielonego i białe do białego, jak żołnierze podczas inspekcji.%7łyrandoltworzyły cztery wijące się miedziane pędy, osadzone na ich końcach żarówki pełniły rolęświetlnych pąków.Pod ścianą stał regał z książkami, a na nim Biblia opatrzona współczesnym komentarzem,dzieła z dziedziny geografii Palestyny, dziejów %7łydów i historii świata, poezje zebraneBialika, wybór wierszy Czernihowskiego i Słownik hebrajski Gura.Na wierzchu leżał tom Perły literatury , dla którego zabrakło miejsca w szeregu na półce.Wysoko nad kredensemwisiał obraz przedstawiający pioniera kroczącego za pługiem po polach Doliny Jezreel.Pionier nic sobie nie robił z czarnych wron krążących nad górą Gilboa w rogu pejzażu.Napianinie mamy stał gipsowy odlew głowy Szopena, którego w myślach nazywałem panemSzczupakiem, bo trochę przypominał właściciela salonu sukien Riviera z ulicy KrólaJerzego.Głowę Szopena zdobił napis w języku polskim, który mama przetłumaczyła mi tak: Z całą żarliwością i do ostatniego tchu.Przy mojej wnęce okiennej wisiała na grubymgwozdziu puszka %7łydowskiego Funduszu Narodowego z nadrukowaną mapą naszego kraju.Tereny już wykupione z obcych rąk oznaczono kolorem brązowym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]