[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Elektryczny imbryk do herbaty w zielonej szafie na lewood wejścia; zabłądzić trudno, całe mieszkanie składa się raptem zgabinetu do pracy (!), bawialni i toalety.Ciasteczka, chateau-yąuem,arak i ginger-brandy w tej samej szafie.Więc w przyszły czwartek?- W przyszły czwartek.Dziękuję Marcelku.To kawał obwiesia, ale chętnie bym go uściskała.Hałaśliwie rozradowana, wędruję od okna do okna, ręce założyłam do tyłu i gwiżdżę, aż wuszach dzwoni.Zgodził się dać klucz!Maluśki kluczyk od zamka Ficheta sterczy w mojej portmonetce,czuję go pod palcami.Wiozę ze sobą Rezi w szalonej nadziei, że udało misię znalezć wyjście".Widywać ją potajemnie, odsunąć od całej tejhistorii, bo to nie jego rzecz, mego miłego Renauda, którego zbytkocham - mój Boże, tak! - by móc spokojnie znosić myśl, że jest wmieszany w te sprawy.Rezi towarzyszy mi posłusznie, ubawiona, uradowana, że po tygodniudąsów mój gniewny upór stopniał wreszcie.Jest gorąco; Rezi rozpina chłopięcą kurtkę od niebieskiego kostiumu zszorstkiej serży i wzdycha, spragniona powietrza.Spoglądam ukradkiem na jej profil, prosty w rysunku, na dziewczęcy nosek, prześwietlone słońcem rzęsy, popielaty aksamit brwi.Rezi trzyma moją dłoń,czeka cierpliwie i od czasu do czasu wychyla się z lekka, gdy jakiś mijanywózek z kwiatami tchnie na nas swą wilgotną woń lub gdy dostrzeżejakąś witrynę czy elegancko ubraną kobietę.Jest tak cichutka, mójBoże! Czy nie można by pomyśleć, że tylko mnie kocha i tylko ja jestemjej nadzieją?Na Chaussee-d'Antin rozległe podwórze, pózniej nieduże drzwi,schody wąskie i czyste, podesty tej wielkości, że tylko na jednej nodze.można przystanąć.Jednym tchem przebywam trzy piętra i zatrzymujęsię: pachnie tu Marcelem, drzewem sandałowym, sianem i odrobinkęeterem.Otwieram.- Poczekaj, Rezi, nie zmieścimy się obie naraz!Naprawdę jest tak, jak mówię.Cóż za zabawne mieszkanko dla lalki!Zalążek przedpokoju poprzedza gabinet-przynętę i tylko sypialnia-salonjest normalnych rozmiarów.Jak dwie kotki na obcych śmieciach posuwamy się wolniutko,zatrzymujemy się przy każdym meblu, przy każdym obrazie.Za wielewoni, za wiele woni.- Spójrz, Klaudynko, akwarium na kominku.- I trójogoniaste rybki.- Och, jedna ma płetwy zupełnie jak wolanty! A to co jest, kadzielnica?- Nie, chyba kałamarz.albo filiżanka do kawy.albo jeszcze cośinnego.- Jak śliczna starodawna materia! Byłyby z tego cudne rewersy dodemisezonowego żakietu.A ta urocza malutka bogini ze skrzyżowanymi rękami.- To bożek.- Ależ nie, Klaudynko!- Nie widać dobrze, ma opaskę.Aj, nie siadaj przypadkiem tak jak jana poręczy tego zielonego angielskiego fotela!.- Rzeczywiście, co za dziki pomysł, te jakby lance z drzewa! Można sięnadziać! Och, chodz tu prędko, mój pastuszku, coś ci pokażę!Nie lubię, jak nazywa mnie swoim pastuszkiem", tak jak Renaud.Boli mię to ze względu na nią, a przede wszystkim na niego.- Co mi pokażesz?- Jego portret!Idę za nią dosalonu-sypialni.Rzeczywiście portret Marcela jako damybizantyńskiej.Pastel dosyć ciekawy, śmiałe kolory przy miękkimrysunku.Pukle rudych włosów zakrywają uszy, czoło ciężkie odklejnotów, jej, jego.ach! sama już w końcu nie wiem.Marcela dłońwyszukanym gestem trzyma z dala od siebie tren sukni sztywnej iprzezroczystej, gazy naszywanej perłami, spływającej ku ziemi prostejjak ulewa, poprzez którą tu i ówdzie prześwituje różowość spadzistychbioder, łydki, swobodnie zarysowanego kolana.Twarz pociągła, oczywzgardliwe, bardziej jeszcze niebieskie przy rudych włosach-tak, toMarcel.Rezi tuli się do mnie, a ja przypominam sobie w zadumie podejrzanegobrunecika, przejmujący portret Bronzina w Luwrze, który podbił mnietak niespodziewanie.- Jakie ten chłopiec ma ładne ramiona! - wzdycha Rezi.- Szkoda, żeupodobania ma takie.- Dla kogo szkoda? - pytam, natychmiast ogarnięta podejrzeniem.- No jakże, dla jego rodziny!Zmieje się i podsuwa mi swe zęby.Myślami kieruje się w innąstronę.- Ach, ale.gdzie on się kładzie?- On się nie kładzie.on tylko siada.Kłaść się to zbyt pospolite.Wbrew słowom Rezi, za zasłoną z różowej panne znajduję rodzaj wąskiejalkowy, tapczan przykryty narzutą z tej samej różowej pannę, na którejliście platanu pozostawiły swój cień o pięciu ostrzach, barwy zielonkawego popiołu.Naciskam palcem przełącznik i odchylony kryształowykielich kwiatu oblewa światłem ten ołtarz.Ach, orchidea!Rezi wskazuje szczupłym palcem poduszki zaścielające sofę.- Od razu widać, że nigdy kobieta nie złożyła tu swej głowy ani resztyciała.Zmieję się, rozbawiona jej złośliwą spostrzegawczością.Poduszki,dobrze dobrane, są wszystkie albo z szorstkiego brokatu, albo haftowanesrebrem i złotem, albo naszywane pajetkami.Nie dla kobiecych włosów,które zaczepiałyby o nie.- Więc zdejmiemy poduszki, Rezi.- Zdejmijmy je, Klaudynko.Może to będzie najładniejsze z naszych wspomnień.Jestem mniejnapięta, mniej cierpka.Ona złakniona jest zawsze, uległa, a odchylonykwiat obejmuje swym opalonym blaskiem nasz krótki odpoczynek.W chwilę pózniej, pod nami, jakieś sfatygowane pianino i nadwerężony tenorek podejmują zgodnie i z przekonaniem: W Normandiiniegdyś."To męczące mieć takie wyczucie rytmu jak ja.Powoli można sięjednak przyzwyczaić.Przyzwyczajam się.To wcale nie jest już męczące.wprost przeciwnie.,,W Normandii niegdyś."Gdyby ktoś mi powiedział, że będę kiedyś słuchać arii na sześć ósmychz Roberta Diablaz gardłem ściśniętym z wrażenia.Ale potrzeba było dotego szczególnego zbiegu okoliczności.Koło szóstej, w chwili gdy uspokojona Rezi zasypia objąwszy mię zaszyję, dzwonek u drzwi wejściowych zaczyna dzwonić tak natarczywie,że umarłego poderwałby na nogi.Przerażona, Rezi powstrzymuje się odkrzyku i wbija mi wszystkie paznokcie w kark.Uniósłszy się nadsłuchuję, wsparta na łokciu.~ Nie bój się, kochanie, nie ma czego, ktoś się pomylił.jakiśprzyjaciel Marcela.nie uprzedził wszystkich, że go dziś nie będzie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]