[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ciszej było za tą zasłoną, ale że stąd nic nie mógł dojrzeć, zapuściłsię w lasek.Lasek był nędzny, świerkowy i konał powoli, zabijało go sąsiedz-two fabryk, te niezliczone studnie, wiercone coraz głębiej, które obsu-szały okoliczne grunta i zabierały drzewom wszelką wilgoć, i ta rzecz-ka odpływów ścieków fabrycznych, co niby różnokolorowa wstęgaprzewijała się pomiędzy pożółkłymi drzewami, wsączała rozkład w tepotężne organizmy i roztaczała dokoła zabójcze miazmaty.Pod osłoną drzew, na dróżkach leżał jeszcze śnieg, a drogą, którązimą nikt nie jezdził, a chodzili tylko robotnicy z pobliskich wsi.cią-gnęły się głębokie ślady stóp, wyciśnięte w zielonawym przemiękłymśniegu,Borowiecki ślizgał się po błocie i po śniegu, potykał się o korzeniedrzew i szedł w głąb, nie mogąc nigdzie dojrzeć Lucy.Zirytowany bezowocnym poszukiwaniem i zimnem, i tą wilgociąprzejmującą, miał już zawrócić do powozu, gdy zza grubszego drzewa,gdzie stała zaczajona, rzuciła mu się na szyję Lucy, i z taką gwałtow-nością, że mu zrzuciła kapelusz na ziemię. Kocham cię, Karl! szeptała całując go namiętnie.Odpowiedział na pocałunek, ale nie rzekł nic, bo mu się chciałokląć ze złości.Ujęła go pod ramię i spacerowali tak pomiędzy drzewami, po roz-kwaszonym, oślizgłym gruncie.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG133Las szumiał jakoś smutnie i głucho i trząsł na nich razem z igłamischnących świerków deszcz, co z szelestem coraz głośniejszym trzepałw gałęzie.Lucy rozmawiała niestrudzenie, przeplatając rozmowę pocałunka-mi i pieszczotliwym, kocim przytulaniem się do niego.Paplała jakdzieciak o wszystkim, przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, niekończąc jednego zdania zaczynała drugie pocałunkiem.Wybuchaławesołym, szczerym śmiechem za najlżejszym powodem.Wyglądała przy tym prześlicznie, w jakimś półwiosennym angiel-skim kostiumie, w wielkiej futrzanej pelerynie czarnej, z kołnierzem ala Medicis z piór strusich, w ogromnym czarnym kapeluszu, spod któ-rego jej cudowne oczy świeciły się jak dwa szafiry.Porywało ją to romantyczne spotkanie z kochankiem.Nie chciała się z nim spotkać w mieście, bo pragnęła nadzwyczaj-ności jakiej bądz, pragnęła niepokoju, dreszczu emocji.Wymyśliławięc to spotkanie w lesie i teraz się nim rozkoszowała całą swoją dusząznudzoną, nie zwracając nawet uwagi na milczenie Karola, który od-powiadał zaledwie monosylabami i często spoglądał na zegarek.Co ją to obchodziło, był przy niej, czasem oddawał pocałunek taknamiętnie, że aż białawą mgłą zachodziły jej oczy, mogła mu mówić oswojej miłości, mogła rzucać mu się co chwila w ramiona i mogłauczuwać to słodkie zdenerwowanie, przesycone obawą, aby ich kto niespostrzegł.Oglądała się co chwila z przestrachem na wszystkie strony, a gdydrzewa zaszumiały głośniej lub wrony z krzykiem zrywały się z drzewi leciały ku miastu, przytulała się do niego z krzykiem przerażenia itrzęsła się cała, że musiał rozwiewać jej obawy pocałunkami i zapew-nieniami, że są zupełnie bezpieczni. Karl, masz rewolwer? zapytała. Mam. Wyjmij, mój złoty, mój jedyny.Widzisz, będę się czuć bezpiecz-niejszą.Nie dałbyś mnie, prawda? szeptała, przyciśnięta do niego. O, możesz być pewną.Ale czego się boisz. Ja nie wiem czego, ale się bardzo boję, bardzo i oczy jej biegałyszybko po lesie. Tutaj nie ma zbójców, daję ci słowo. Gdzież tam, czytałam niedawno, że w tym lesie zabili powracają-cego z roboty robotnika, wiem z pewnością, że tutaj zabijają wstrzą-snęła się nerwowo.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG134 Bądz spokojną, przy mnie nic ci się złego nie stanie. Wiem, ty musisz być bardzo odważny.Kocham cię, Karl, pocałujmnie, tylko mocno, mocno.Zaczął ją całować. Cicho! zawołała odrywając usta od jego ust. Ktoś woła!Nikt nie wołał, las szumiał i pochylał się wolno i automatycznie,wysokie drzewa zdawały się koronami rozmiatać kłęby mgieł, co pły-nęły z pól coraz chyżej i coraz niklejsze, bo deszcz poczynał padać rzę-sisty i sypał się na las niby grube ziarno, i bębnił z łoskotem w blaszanedachy restauracji.Karol rozłożył parasol i stanęli pod drzewem, które ich niecoochraniało. Zamoczysz się, bardzo mi żal, że na taką pogodę jesteś wysta-wiona. Karl, ja to bardzo lubię.Zdjęła rękawiczkę i wystawiła długą białą rękę na deszcz. Jeszcze się przeziębisz i rozchorujesz. To byłoby dobrze, leżałabym w łóżku i mogłabym ciągle, ciąglemyśleć o tobie. Tak, ale ja nie mógłbym cię wtedy widzieć. O, to nie chcę.Już całe trzy dni cię nie widziałam i nie mogłamwytrzymać, musiałam koniecznie z tobą się spotkać.A ty czy myślałeśo mnie? Musiałem, bo nie potrafiłem myśleć o czym innym. Jak to dobrze.Czy ty mnie jeszcze kochasz, Karl? Kocham,wątpisz? Wierzę ci, że będziesz mnie kochał zawsze. Zawsze.Usiłował zmiękczyć głos i twarzy nadać ton szczęśliwości, ale niebardzo mu się to udawało, bo kamaszki mu przemiękły, miał pełne ka-losze wody i błota, a zresztą tyle jeszcze dzisiaj roboty.Byli ze sobą z godzinę i zdecydowała się dopiero do powrotu, gdyjej twarz i ręce tak zziębły, że musiał je rozgrzewać pocałunkami, aprzy rozstaniu, kiedy zapytał, czy istotnie miała tak ważny interes, októrym telefonowała, rzuciła się mu na szyję. Kocham cię, chciałam ci to powiedzieć, chciałam cię widzieć!Odeszła wreszcie i powracała po kilka razy, żeby się raz jeszczepożegnać i raz jeszcze zapewnić go o swojej miłości i prosić, żeby sięnie wychylał z lasu, póki nie wsiądzie do powozu czekającego w ulicz-ce obstawionej parkanami.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG135Zwistawki obiadowe zaczynały przecinać powietrze ze wszystkichstron, gdy się wydostał do powozu i prawie galopem pojechał do kanto-ru.Zastał tylko Bucholca i Horna, bo reszta już się rozproszyła naobiad. Pan za mocno akcentujesz swoje słowa szeptał Bucholc wycią-gając się w fotelu. Nie umiem inaczej mówić warczał Horn. Potrzeba, żebyś się pan nauczył, bo ja tego nie znoszę. To mi jest Schwam-druber, panie prezesie mówił prawie spo-kojnie, tylko usta mu drgały nerwowo, a niebieskie oczy pociemniałynagle. Do kogo to pan mówisz? podniósł nieco głos. Do pana prezesa. Panie Horn, ja pana ostrzegam, bo ja za wiele cierpliwości niemam, ja panu. Nie potrzebuję wiedzieć, czy pan jest cierpliwy, czy nie, to mnienie obchodzi. Nie przerywaj pan, kiedy ja mówię, kiedy Bucholc mówi! Nie widzę przyczyny, dlaczego nie może być cicho Bucholc, kie-dy Horn mówi.Bucholc zerwał się, ale tylko syknął z bólu, gładził przez chwilęokręcone nogi i oddychał ciężko, przykrył powiekami oczy, złość nimtrzęsła, ale milczał, bo chciał panować nad sobą.Horn, który z całą świadomością i nawet z pewną metodą rozdraż-niał go coraz bardziej, złożył księgi, najspokojniej zabrał swoje ołówki,gumy i obsadki, owinął je w papier i schował do kieszeni.Robił to wszystko bardzo wolno i spoglądał na Borowieckiego, któ-ry zdumiony jego zachowaniem i tą niesłychaną kłótnią, nie wiedział,co zrobić ze sobą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]