[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Jestem.- Spóznił się pan! - powtórzył Ogilvy wpatrując się w odczyt aparatury nawigacjisatelitarnej.Nie przyjął podanej ręki.Pilot spojrzał na ekran:SAT FIX - QLT:03GMT - 20.03.00SZER - N-50 - 50.158DAUG - W-001 - 19.524Na ekranie widoczne były satelity.Ich sygnały pozwalały na ustalenie pozycji, czasu,szerokości i długości geograficznej Lewiatana.Długim, grubym wymanikiurowanym palcem Ogilvy postukał w drugi ekran,wskazując czas.Godzina dwudziesta zero trzy! Trzy minuty po ósmej według Greenwich.Trzy minuty spóznienia w zgłoszeniu się.Trzy minuty, podczas których pilot wchłaniałwidok nie znanych mu urządzeń w pomieszczeniu nawigacyjnym i na mostku.Pilot wolał milczeć.Nonsensy tego typu już dawno przestały obowiązywać wmarynarce handlowej.Trzy minuty! Nadęty stary osioł zachowuje się tak, jakby stał namostku okrętu wojennego.Z drugiej strony.Wszyscy wiedzieli, że Ogilvy był jedynymkapitanem, który na mostku Lewiatana przetrwał dłużej niż jeden rejs.Ten statek pożerałswoich dowódców.Pilot, który wprowadzał Lewiatana poprzedniego wieczoru, powiedział,że tamten kapitan wyglądał na człowieka u skraju wytrzymałości i na skraju załamanianerwowego.Ilekroć dowodził kapitan Ogilvy, Lewiatan był posłuszny."Niech mu szczęściesprzyja jeszcze tę jedną noc" - pomyślał ponuro pilot.Powiedział coś na temat wiatru, który szarpał ubraniem marynarza otwierającegowłaśnie pokrywę tablicy kontrolnej odpychacza dziobowego, znajdującej się na otwartymprawym skrzydle mostka.Ogilvy po raz pierwszy spojrzał na pilota.Pod maską łagodności na jego przystojnej,dobrotliwej twarzy zauważył coś twardego, czego nie dostrzega się na pierwszy rzut oka.Ibyło coś jeszcze, znacznie głębiej.Coś przedziwnego, jakby strach.Czy mógł to być strach?Ogilvy wpatrywał się w pilota przez długą chwilę, zanim powiedział:- Jest pan sześćdziesiąt metrów nad wodą.Musi być wietrznie.Nas interesuje siławiatru na wysokości pokładu.- Wskazał palcem na zegar.- Anemometr wskazuje czterywęzły.A więc siła dwa.Czyż nie tak?- Tak, kapitanie.Ogilvy raz jeszcze postukał paznokciem w ekran satelitarnych danych.- Odpływamy wraz z pływem za czterdzieści pięć minut.- Ton ucinał dalsząrozmowę.Ogilvy podniósł głos:- Pierwszy, do mnie!Pierwszy oficer, wysoki brunet, wyglądający na bardzo opanowanego człowieka,pojawił się biegiem.Pilot odszedł, usiłując skryć uśmiech.Pierwszy, do mnie! Trą ta ta, grają trąbki.ZnówMarynarka Królewska w całej swej chwale.Drugi pilot zauważył ten uśmiech i wymruczał: -I zgodnie z obyczajem w niedzielę kary cielesne!Piloci przeszli na lewe otwarte skrzydło mostka od strony nabrzeża.Trzydzieścimetrów poniżej, na głównym pokładzie, pakistański personel kambuza dzwigał skrzynki ikartony, niosąc je w stronę nadbudowy.Za wzgórzami zachodziło słońce, wiatr przesuwał sięna pełny zachód, był nieprzyjemnie silny.W gęstniejącym mroku zaczęły łyskać światełkarafinerii.Pilot spojrzał za rufę.Daleko poza bagiennymi polami poniżej Zamku Calshot, pozaSolentem, była wyspa Wight.Rysowała się ciemnoniebieską linią na południowymhoryzoncie.Dopiero za cztery godziny Lewiatan znajdzie się po drugiej stronie wyspy iportowa motorówka zabierze z pokładu pilotów.Ale już wcześniej będzie mógł się niecoodprężyć, gdy w Solencie ustawi kolosa pupą do wiatru.Przedtem jednak czekało go ciężkiezadanie przeprowadzenia długiego i nieruchawego statku przez dwa ostre zakręty - pierwszy zCalshot Reach na wąski tor wodny Thorn w prawo i wkrótce potem sto dwadzieścia pięćstopni w lewo.Trzy holowniki siedziały na wodzie jak kaczki.Przez cały dzień znajdowały się tu nawszelki wypadek, gdyby Lewiatan zechciał po-dryfować na drugą stronę ujścia zabierając zesobą cały pirs.Trzy następne holowniki z Southampton powinny się wkrótce pojawić.Jużbyło widać ich światła w odległości paru mil.Nagle wiatr ostro szarpnął.Pilot usłyszał ostrzegawczy krzyk i spojrzawszy w dół na pokład, ujrzał ludzirozbiegających się jak mrówki z zagrożonego mrowiska.- Spójrz! - zawołał drugi pilot.Dostrzegł błysk na ostatniej linie cumowniczej: między rufą a brzegiem cuma sięrwała; poszczególne żyły pękały, odskakiwały, wykwitły dwa przedziwne stalowe kwiatypodobne do rozczapierzonych mioteł.Lina pękła z trzaskiem.Jeden koniec odskoczył wysoko w górę, bzycząc głośno i zniknął za burtą.Drugikoniec, od strony kabestanu na pokładzie, chlasnął jak wielki bicz.Po drodze dopadłpakistańskiego stewarda i odrzucił go kilka metrów.Steward padł.Białe poprzednio spodniestały się czerwone od krwi.Głośny oddech kominów Lewiatana został na chwilę zagłuszonyrozdzierającym wyciem.Nie było słychać nawet głuchego mruczenia motorów holowników,które stały w pobliżu.Ogilvy wybiegł ze sterowni, spojrzał na pokład i natychmiast wykrzyczał kilkarozkazów do wpiętego w klapę mikrofonu nadajnika UKF.Z kabin w nadbudowie wysypalisię marynarze i pobiegli ku najbliższym kabestanom.Inna pokładowa sekcja pod wodzą ener-gicznego bosmana zaczęła przerzucać nową cumę, ciągnąc ją koło rannego.Jednocześnieholowniki wsparły się nosami o kadłub tankowca dopychając go do pirsu.Dopiero pozałożeniu nowej cumy marynarze otoczyli kręgiem rannego.Radio w kieszeni kapitana Ogilvy zaskrzeczało.Pilot usłyszał słowo "szpital".Kapitanzacisnął wargi.Rzucił okiem na zachodzące słońce i ciemniejące niebo.Następnie utkwiłwzrok w helikopter.- Wyślijcie go tym cholernym śmigłowcem! Niech Drugi zejdzie i dopilnuje - słowapadały jak trzaśnięcia z bicza.Drugi oficer był młodym człowiekiem, o niemal chłopięcym jeszcze wyglądzie.Stałjak skamieniały, wpatrując się w okaleczony ludzki kształt w drgawkach.- Jazda, Drugi! - warknął Ogilvy.- Szybko!Pilot czuł, że mu się wnętrzności skręcają.Spędził dwadzieścia lat na morzu i nigdynie przyzwyczaił się do nagłych wypadków i okaleczeń.Spojrzał na odległe wzgórza ipomyślał o kucykach, które pochwycił w New Forest.Były zdziczałe, ale teraz, po tresurze,żyły sobie szczęśliwie na jego fermie.Kapitan Ogilvy kierował ewakuacją rannego wydając dyspozycje z mostka, gdyniesiono stewarda do helikoptera.Za rannym wsiadł do maszyny mężczyzna o dość dziwnej czerwieni twarzy.Płatyhelikopterowych wirników zaczęły się obracać i po krótkim grzaniu motoru maszyna uniosłasię z ogłuszającym terkotem i zakręciwszy nad wodą, poleciała do Southampton.Potężnie zbudowany mężczyzna w wygniecionej wiatrówce wbiegł na mostek.Spojrzał na znikającą sylwetkę śmigłowca i potem przerzucił wzrok na oświetlony pokład,gdzie marynarze zbierali rozsypane ze skrzynki jabłka i sikawką zmywali krew
[ Pobierz całość w formacie PDF ]