[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wtedy Chujek wrzeszczał znowu, jeszcze głośniej.- Słuchasz mnie?! - Szklane oko trzęsło się w oczodole, a ci z nas, którzyznalezli się mniej więcej w polu widzenia nauczyciela, wymieniali skonfun-dowane spojrzenia.W końcu wszyscy po prostu kiwaliśmy głowami, co zwyklego satysfakcjonowało.- Z pewnością nie brzmiało to jak tonacja a-moll! - Wpatrywał się w nasjeszcze przez chwilę w milczeniu, żeby nauczka zapadła lepiej w pamięć.Potemteatralnym gestem uderzał batutą o stojak z nutami i zaczynaliśmy od nowa.Pomimo wad Chujka gra na wiolonczeli sprawiała mi wielką przyjemność.Zakochałem się w jej bogatym brzmieniu i prawie od razu zacząłem słyszeć wmuzyce, którą grałem, niezwykłe regularności.Wymyślałem własne progresje, zpoczątku prościutkie, pózniej coraz bardziej skomplikowane - były to mojepierwsze próby prawdziwej twórczości.Sekwencje same do mnie przychodziły,zmieniając się i rozrastając w miarę upływu czasu, tak że odpowiadały moimemocjom i przez to wydawały mi się jeszcze piękniejsze.47Nie byłem jednak żadnym wirtuozem.Uwielbiałem spontaniczność samegogrania, ale nie studiowanie zapisu nutowego, co było żmudne i tylko pomniej-szało radość z gry Zadawane ćwiczenia zdawały mi się suche i zimne, zbytwyrachowane i precyzyjne - stanowiły zupełne zaprzeczenie tego, co w muzycekochałem.Uczenie się relacji między tonacjami i gamami było dla mnie trudne iirytujące, bo za bardzo przypominały mi o problemach, jakie miałem z mate-matyką.Przerabiałem lekcje bez entuzjazmu, mechanicznie powtarzając nuty zapi-sane na kartkach przede mną, aż frustrowało mnie to na tyle, że zamykałemoczy, odchylałem głowę i zaczynałem grać którąś z własnych kompozycji,chłonąc każdy ton.Muzyka działała na mnie jak balsam, nawet jeśli nie rozu-miałem teorii, które za nią stoją, a sam instrument dawał mi spokój i radość -ucieczkę od rzeczywistości.Wtedy tego nie wiedziałem, ale był to pierwszy przejaw namiętności, któramiała mnie doprowadzić na krawędz zniszczenia i zmusić do wejrzenia w naj-mroczniejsze zakamarki własnej duszy.Zarazem jednak ta sama energia miałami pozwolić na głębsze zrozumienie mojego miejsca w świecie, otwierając mojąpercepcję w sposób, którego nie mógłbym sobie inaczej w ogóle wyobrazić, idzięki temu pociągnęła mnie z powrotem ku powierzchni.Wiolonczela miała mi w tym towarzyszyć prawie przez cały czas, a muzykastała się manifestacją burz, które przeżywałem.W końcu pomogła mi odnalezćdrogę do domu.KWIECIEC, ROK CZTERNASTYZima w Górach Skalistych jest długa i mrozna.Krajobrazy tchną majestatycz-nym pięknem - wymarłe, skute lodem pustkowie - lecz dla dwóch dorastającychchłopców czasem wprost wymarzonym są wiosna i lato.Polne kwiaty jak żywefajerwerki eksplodujące wszelkimi wyobrażalnymi kolorami pokrywają ko-biercem łąki i pola.Drzewa rzucają głęboki cień, a rzeki i strumyki wzbierająwodą z roztopów.Pewnego wiosennego dnia tuż po moich czternastych urodzinach Thomas i jawybraliśmy się w jedno z naszych ulubionych miejsc zabaw przy potoku Junction,48jakieś pół kilometra od domu.Głazy, które osunęły się ze stromego urwiska,zatamowały tam bieg strumienia, tworząc głębinę.Pnie i konary drzew dodat-kowo utrudniały przepływ wody, która spadała piękną srebrzystą kaskadą.Kiedy latem wody ubywało, uwielbialiśmy się pluskać tutaj, ale w kwietniuwoda była wciąż za zimna, a nurt zbyt silny, żeby dało się pływać.Tego popołudnia udaliśmy się nieco dalej w górę strumienia, szukając pły-cizny, którą moglibyśmy zbadać.Szliśmy po skałkach ciągnących się wzdłużbrzegów potoku, obserwując rwącą wodę, kiedy zobaczyłem idącego w nasząstronę psa.Był to czarny labrador, który szybko dał nam do zrozumienia, że jest przy-jaznie nastawiony.Thomas wrzucił do potoku kamyk, a pies z entuzjazmemwskoczył do wody.Po trwających jakiś czas poszukiwaniach kamyka podpłynąłznowu do nas.Zaczęliśmy z Thomasem rzucać mu patyki, które posłusznieaportował.Po paru minutach Thomas powiedział:- Mogę cię o coś zapytać?- Jasne.- Co to znaczy, że chłopak i dziewczyna ze sobą chodzą?Uśmiechnąłem się szeroko.- Masz dziewczynę, Thomasie?- Nie! - oburzył się.- Tylko że niektórzy chłopcy i dziewczyny.no wiesz.chodzą ze sobą.Pokiwałem głową i wrzuciłem do potoku niedużą gałązkę, starając się po-wstrzymać od śmiechu.Labrador wskoczył z pluskiem do wody.- Douglasie - powiedział Thomas po chwili.- A ty chodziłeś kiedyś zdziewczyną?- Nie.- Czemu nie?- Mmm.Chyba po prostu nie poznałem takiej, z którą chciałbym chodzić.- Czy trzeba być zakochanym, żeby z kimś chodzić?- Nie wydaje mi się.Thomas zastanawiał się nad tym przez chwilę.- Dlaczego mama jest zła na tatę, kiedy nas odwiedza?Podniosłem następny patyk i rzuciłem psu.49- Czasami ludzie po prostu się nie dogadują i dlatego muszą.jakby.odejść od siebie.- Myślisz, że naprawdę jest na niego zła?- Tak, myślę, że może być trochę zła.- Na nas też?- Nie, pewnie ma mnóstwo problemów na głowie, to wszystko.- Wziąłemgłęboki wdech i wypuściłem powoli powietrze.Labrador wrócił zdyszany ipopatrzył na mnie wyczekująco.- Powinniśmy wracać niedługo do domu.-Wziąłem patyk, który pies położył pod moimi stopami, i rzuciłem w głębszynurt.W potoku Junction mało było miejsc na tyle głębokich, by pies musiał pły-nąć, lecz to do nich właśnie należało.Labrador sprawiał wrażenie silnego idobrze czuł się w wodzie, a mnie nie przyszło do głowy, że może być tam dlaniego niebezpiecznie.Miałem się już odwrócić i ruszyć w drogę powrotną dodomu, gdy prąd wciągnął psa pod powierzchnię, w pobliżu głębiny, którąwcześniej z Thomasem ominęliśmy tak ostrożnie.Labrador wynurzył się, leczwartki strumień znów pociągnął go w głąb i popchnął w pnie i gałęzie, któretworzyły zaporę na krawędzi dołu.Chwycił mnie zimny dreszcz.- Uciekaj stamtąd! - wrzasnąłem, jakby rozkaz mógł rozwiązać problem.Pies utknął między splątanymi konarami.Przebierał łapami energicznie, lecznurt był zbyt silny i raz po raz wciągał go pod powierzchnię
[ Pobierz całość w formacie PDF ]