[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jakby na coś czekała.Pan Gedyszyński spojrzał podejrzliwie; naraz cała ta gościnność wydała mu się nader podejrzana.Podwóch kwartach marnego miodu szumiało mu we łbie, jakby wychylił co najmniej cały dzban dobrejgorzałki.Takie rzeczy się nie zdarzały! Toć przecież szczycił się tym, że potrafił wypić i trzy dzbany,nim zsunie się pod stół.Kurewka zerknęła na szablę opartą o łóżko.- Może jeszcze napitku? - zapytała drżącym głosem.- Starczy - mruknął.Zgarnął dwoma palcami miód z wnętrza kubka i przyłożył do nosa.Dziewka, nie czekając na wynik tych oględzin, rzuciła się do drzwi.Pan Gedyszyński był na to przygotowany.Skoczył ku niej i ułapił za ramię.Próbowała się wyrwać,toteż zdzielił ją na odlew.Kształtna główka odskoczyła w tył, a z rozbitych ust wydobył się bolesnyjęk.Szlachcic wziął zamach, by poprawić, lecz i bez tego osunęła się na podłogę.Naraz drzwi otworzyły się, uderzając z trzaskiem o ścianę.Mężczyzna stojący w progu raczej niewyglądał na domokrążcę.Wysoki i barczysty, w łapsku ściskał imponujący rzeznicki nóż.Za jegoplecami czaił się ktoś jeszcze.Nim oprych wpadł do izby, zerknął na klęczącą dziewkę.Przez bandycką mordę przemknął grymaszaskoczenia.Na kilka uderzeń serca spojrzenia obu mężczyzn opadły na szablę.Zbir ocknął się pierwszy,doskoczył do szlachcica i zaatakował z wprawą ulicznego nożownika.Pan Gedyszyński szarpnąłswym pokaznym ciałem w tył, unikając rzeznickiego ostrza, które rozpruło ferezję i koszulę, trochętylko nacinając skórę na piersi.Warknął wściekle i miast dopaść szabli, zacisnął pięść w kułak iuderzył, wykorzystując długość ramion.Zbir nie spodziewał się tak błyskawicznej reakcji.Twarda,sękata piącha trafiła go w usta, wybijając przednie zęby.Buchnęła krew i oprych padł jak ścięty.Wtenczas rotmistrz poprawił mu z obcasa.Drugi z napastników zawahał się, jego spojrzenie przemknęło od dzbana z miodem przezrozciągniętego na klepisku kompana, by na ostatek zatrzymać się na szlachcicu.Pan Gedyszyński nie czekał na efekt przemyśleń.Skoczył ku szabli, chwycił broń i wyciągnął ostrze zpochwy.Następnie ruszył na oprycha z impetem szarżującego odyńca.Mężczyzna zerknął na swój nóż i błyskawicznie zrej-terował w kierunku rozwartych na oścież drzwi.Imć Gedyszyński ciął szablą, jakby machał cepem, i stalowe pióro połaskotało plecy bandyty.Tenkrzyknął, po czym wystrzelił w mrok uliczki z impetem kuli armatniej.Rotmistrz, oniemiały nawidok podobnego zrywu, zatrzymał się w progu.Czerwona mgła zasnuwaj ą-ca rozum opadła równieszybko, jak się pojawiła, na jej miejsce powróciła wrodzona przezorność.Zza pleców dobiegł go przeciągły jęk.Spojrzał przez bark na podnoszącego się z polepy mężczyznę.Szlachcic obrócił się, podszedł na pół kroku i bez zbędnych słów rozpłatał czaszkę jednym silnymcięciem.Przez kilka oddechów wpatrywał się w dygoczące ciało, a potem rozejrzał po izbie wposzukiwaniu dziewki.Jednak żmijka również zniknęła.Zaklął szpetnie.Odział się i bez zwłoki ruszył ku wyjściu.Będąc już na dworze, omiótł czujnymspojrzeniem uliczkę, nigdzie jednak nie dostrzegł czających się w ciemnościach zbirów.%7łwawymkrokiem ruszył w kierunku Krakowskiego Przedmieścia, na którym pomimo póznej pory panowałożywiony ruch pieszych i pojazdów.Nim wkroczył na ulicę, schował szablę do pochwy.Przemknąłprzed kolumną wozów z sianem, podążających w stronę stajni królewskich, i ponownie zanurzył się wciemne uliczki po wschodniej stronie traktu.Odgłos tłuczonej szyby zaalarmował go, nim jeszcze dotarł do zaułka na tyłach winiarni.Zaraz potemz sąsiedniej uliczki doszedł go trzask otwieranych gwałtownie drzwi i cichy krzyk wystraszonejdziewki.Doskoczył pod ścianę, wychylił głowę za róg budynku akurat na czas, aby ujrzeć, że olbrzymimężczyzna narzuca worek na głowę posłowi i częstuje go ciosem w potylicę.Rotmistrz w pierwszejchwili chciał chwycić szablę, lecz wstrzymał rękę w pół ruchu, czując, jak opuszcza go odwaga.Porywaczy było trzech i wyglądali mu na tęgich charakterników.Naraz szczerze pożałował, że takgładko poszło mu z oprychami i nie odniósł podczas utarczki nijakiego uszczerbku.Mógłby wówczaswyłgać się z winy przed kniaziem i towarzystwem.A tak wstyd i sromota.Zerknął ku skrzyżowaniu z nadzieją na pojawienie się strażników.Rzecz jasna, tych nigdy nie byłotam, gdzie najbardziej potrzebni.Pozostało mu więc obserwować, jak wielkolud ładuje Madziara nawóz.Rozległ się trzask bata i pojazd oddalił się z turkotem ku Wiśle.Mężczyzna odziany wcudzoziemski strój rozejrzał się po zaułku, po czym ruszył do rogu, za którym krył się szlachcic.Myśl o utracie dobrego imienia podziałała na pana Gedyszyńskiego niczym nóż wbity w trzewia.Teraz miał przed sobą tylko jednego człowieka.Przywarł plecami do wilgotnej ściany i dobył szabli,bacząc, aby nie zdradził go przy tym zgrzyt stali
[ Pobierz całość w formacie PDF ]