[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wiem, że potrafisz - powiedziała Polly, kładąc swoją białoróżową dłoń na chudymramieniu potencjalnej uciekinierki.Zastanawiałam się, czy Torrey rzeczywiście może to zrobić.Rankiem następnego dniana Torrey czekały dwie pielęgniarki, które miały odwiezć ją na lotnisko.- To się nie uda - szepnęła do mnie Lisa.- Nikt nie urwie się dwóm pielęgniarkom.Wjednej sekundzie Lisa postanowiła przeprowadzić sabotaż.Jego celem było zaabsorbowanieuwagi jak największej części personelu, by z Torrey pojechała na lotnisko tylko jednapielęgniarka.- Co za kurewskie miejsce! - wrzasnęła Lisa na cały głos i ruszyła wzdłuż korytarza,waląc pięścią w każde drzwi.- Gówno! Gówno!Podziałało.Valerie zatrzasnęła górną część drzwi do dyżurki pielęgniarek i naprędcezwołała z resztą personelu naradę wojenną.Lisa nadal waliła w drzwi.Kiedy pielęgniarkiwyszły na korytarz, rozwinęły się w antyawaryjną tyralierę.- Liso, uspokój się - powiedziała mocnym głosem Valerie.- Gdzie jest Torrey? Czasjechać.Jedzmy już.Lisa zatrzymała się.- Ty ją odwieziesz? - zapytała.Wszystkie wiedziałyśmy, że nie sposób uciec spod jejkontroli.Jednak Valerie pokręciła przecząco głową.- Nie.A teraz uspokój się, Liso.Lisa uderzyła w jeszcze jedne drzwi.- To nic nie pomoże - ostrzegała ją Valerie.- To niczego już nie może zmienić.- Valerie, obiecałaś.- zaczęłam.- Gdzie Torrey? - przerwała mi.- Skończmy już z tym.- Tu jestem - odezwała się Torrey.W ręku trzymała walizeczkę, jej ręka lekko drżała,walizeczka także drgała, delikatnie trącając o nogę.- W porządku - orzekła Valerie.Sięgnęła ponad pulpitem do dyżurki i wyciągnęłastamtąd przygotowany wcześniej biały kubeczek z lekarstwem.- Połknij to.- Co to, do licha, jest? - krzyknęła Lisa z głębi korytarza.- To dla uspokojenia Torrey - wyjaśniła Valerie.- Coś, co ją uspokoi.- Ja jestem spokojna - stwierdziła Torrey.- Wypij - powiedziała Valerie.- Nie pij! - krzyknęła Lisa.- Nie pij, Torrey! Torrey przechyliła głowę do tyłu i wypiłazawartość białego kubeczka.- Dzięki Bogu - mruknęła Valerie, która też trzęsła się ze zdenerwowania.- Wporządku.Dobrze.To wszystko.Dobrze.Do widzenia, Torrey, kochanie, do widzenia, pilnujsię.Torrey rzeczywiście wyjeżdżała.Wyjeżdżała na lotnisko, gdzie za chwilę miaławsiąść do samolotu odlatującego do Meksyku.Lisa przestała walić w drzwi i przyłączyła się do nas.Stałyśmy półkolem przy dyżurcei spoglądałyśmy na Torrey.- Chyba wiem, co to było.Czy mam rację? - Lisa przysunęła się bliżej Valerie.- Tobyła torazyna, tak? Mam rację?Valerie nie odpowiedziała.Nie musiała.Oczy Torrey już zaczęły błyszczeć.Zrobiłakrok do tyłu i lekko się zachwiała.Valerie ujęła ją silnie pod łokieć.- Nic takiego się nie dzieje - powiedziała do Torrey.- Wiem - zachrypiała Torrey i odkaszlnęła cicho.- Jasne.Pielęgniarka, która miałaodwiezć ją na lotnisko, wyjęła z jej ręki walizeczkę i poprowadziła Torrey wzdłuż korytarza,ku naszym oddziałowym, podwójnie zamykanym, podwójnym drzwiom.Nic więcej nie można już było zrobić.Do pokoju Torrey weszła salowa i zaczęłaściągać z łóżka pościel.Valerie zniknęła w dyżurce.Lisa weszła do pokoju i trzasnęła za sobądrzwiami.My jeszcze przez jakiś czas stałyśmy w korytarzu, a potem usiadłyśmy przedtelewizorem w świetlicy i do powrotu pielęgniarki z lotniska wpatrywałyśmy się milcząco wekran.Czekałyśmy w ciszy, nasłuchując z napięciem, czy w gabinecie pielęgniarek nierozlegną się odgłosy poruszenia - poruszenia, które mogłoby być wywołane wiadomością oucieczce pacjentki.Ale nic takiego się nie wydarzyło.Tego dnia każda następna chwila była już tylko gorsza.Nie miało znaczenia, gdzieprzebywałyśmy, każde miejsce było dla nas miejscem złym.W świetlicy było za gorąco, wpokoju gościnnym jakoś dziwacznie, nawet podłoga przed dyżurką pielęgniarek nie była tasama, co zawsze.Razem z Georginą próbowałyśmy zamknąć się w pokoju, ale i tam byłookropnie.Każde pomieszczenie było przepastne, jak głęboki kanion; ogromne i puste, i grałow nim echo.I nie było absolutnie nic do roboty.Nadeszła pora lunchu: pasztet z tuńczyka.Komu chciało się to tknąć?Nienawidziłyśmy pasztetu z tuńczyka.Po lunchu Polly zaproponowała:- Może po prostu zaplanujmy sobie, że godzinę posiedzimy w pokoju gościnnym,potem godzinę na podłodze przed dyżurką, potem godzinę jeszcze gdzie indziej i tak dalej.Przynajmniej będziemy miały jakiś plan zajęć.Lisa nie wyraziła zainteresowania, natomiast Georgina i ja postanowiłyśmyzapoczątkować takiego kręćka.Zaczęłyśmy od pokoju gościnnego.Każda z nas opadła ciężko na żółte winylowekrzesełko.Druga po południu, sobota, sierpień, oddział o średnio zaostrzonym rygorze wBelmont.Dym ze starego papierosa, stare tygodniki, dywanik w zielone cętki, pięć żółtychwinylowych krzesełek, pomarańczowa sofa z zapadniętym oparciem: nie sposób pomylić tegopomieszczenia z niczym innym - to pokój gościnny w domu wariatów.Siedziałam na swoim żółtym winylowym krzesełku, nie myśląc o Torrey.Za tobacznie przyglądałam się swojej dłoni.Pomyślałam, że wygląda tak samo jak dłoń małejmałpki.Po wewnętrznej stronie biegły w poprzek trzy linie, a palce zawijały się do środka wjakiś taki, jak mi się zdawało, małpi sposób.Kiedy je prostowałam, dłoń wydawała mi siębardziej ludzka, więc prostowałam palce.Jednak długie utrzymywanie wyprostowanychpalców było bardzo męczące.Rozluzniłam je, palce się zwinęły i znowu zaczęły przywodzićmi na myśl małpkę.Obróciłam szybko dłoń tak, by widzieć zewnętrzną stronę.Nie była wiele lepsza.%7łyływybrzuszały się jak postronki - może dlatego, że był taki upalny dzień - a skóra wokół moichkłykci była pomarszczona i obwisła.Kiedy zwierałam i rozwierałam dłoń, dostrzegałam na jejgrzbiecie trzy wąskie kostki biegnące od nadgarstka do pierwszych stawów przy palcach.Amoże nie były to kostki, tylko ścięgna? Pomacałam je, były sprężyste.Prawdopodobnie więcścięgna.Jednak pod nimi były kości.No, przynajmniej miałam taką nadzieję.Pomacałam silniej i głębiej, tak, by wyczuć kość.Trudno było mi ją znalezć.Kościkłykciowe, owszem, te nietrudno zlokalizować, ale ja chciałam dotrzeć do kości ręki, tychdługich, łączących palce z nadgarstkiem.Zaniepokoiłam się.Gdzie są moje kości? Wsadziłam rękę do ust i zagryzłam zęby,chcąc sprawdzić, czy trafię na coś twardego.Nagle wszystko ze mnie odpłynęło.Były tamnerwy, naczynka krwionośne, ścięgna - wszystko oślizgłe i nieuchwytne.- Cholera - powiedziałam.Georgina i Polly nie zwracały na mnie uwagi.Zaczęłamrozdrapywać grzbiet dłoni.Wymyśliłam sobie, żeby uchwycić kawałeczek skóry i oderwać go- po prostu chciałam zobaczyć, co jest pod spodem.Chciałam upewnić się, że moja ręka jestzwykłą ludzką ręką, z kośćmi.Po chwili na mojej dłoni pojawiły się białe i czerwoneznamiona - podobne to tych, które miała Polly - jednak nie udawało mi się zedrzeć kawałkaskóry i ciągle nie mogłam zobaczyć, co się pod nią znajduje.Nadal z całych sił zagryzałam zębami swoją zaciśniętą w ustach rękę.Jest! Podostatnim kłykciem, w miejscu, gdzie siekacz przeciął skórę, pojawił się wreszcie krwawypęcherz.- Co ty wyprawiasz? - zapytała Georgina.- Chcę się do tego dostać - powiedziałam.- Do czego? - Georgina była chyba zła.- Do ręki - odpowiedziałam, wymachując nią dookoła siebie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]