[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To był koniec naszej rodziny, choć wtedy jeszcze nie wyglądało wszystko tak zle.Tata doskonale zaadaptował się w nowej pracy i został dealerem; od dziewięciu lat zasiadaw radzie nadzorczej.Ja otrzymałem od Uniwersytetu Nebraska stypendium dla futbolistówi starałem się tam nauczyć czegoś więcej niż tylko przechodzenia z piłką na prawym skrzydle.A Katrina? O niej właśnie chcę opowiedzieć.Doszło do tego - do owego zdarzenia w stodole - pewnej soboty na początku listopada.Szczerze mówiąc, nie pamiętam dokładnie roku, ale było to jeszcze za prezydenta Ike a*.Mama pojechała na targ do Columbia City, a tata wybrał się do naszych najbliższych sąsia-dów (mieszkali w odległości dwunastu kilometrów), żeby pomóc w zwózce siana.Nami zająćsię miał jeden z pracowników farmy, ale tego dnia wcale nie pojawił się w pracy; zresztąw niecały miesiąc pózniej ojciec wywalił go na zbity pysk.Ojciec zostawił mi listę czynności do wykonania (Kitty dostała podobną) i zabroniłnam się bawić, dopóki nie zrobimy tego, co polecił.Praca nie zajęła nam* Ike - Dwight David Eisenhower.wiele czasu.Był listopad, a o tej porze rokuw gospodarstwie niewiele jest do roboty.Dokładnie pamiętam ów dzień.Niebo spowijały chmury i chociaż wcale nie było zim-no, wydawało się, że świat już chce, żeby było zimno, chce, żeby przyszły przymrozki, desz-cze ze śniegiem, a pózniej śnieg i mróz.Pola były puste, zwierzęta ospałe i markotne.W domu czuło się jakieś osobliwe przeciągi, które nigdy dotąd się nie pojawiały.W takie dni jedynym naprawdę sympatycznym miejscem była stodoła.Ciepła, przesą-czona wonią siana, skór i nawozu, pełna tajemniczych chichotów i gaworzenia moszczącychsię w gniazdach pod sufitem na trzecim piętrze jaskółek.Kiedy zadzierało się wysoko głowę,można było dostrzec przez szczeliny w dachu napływające białe światło listopadowego dnia.Ale ta zabawa udawała się wyłącznie w listopadowe, pochmurne dni.W stodole była drabina przybita do grubej poprzecznej belki wysoko pod sufitem, natrzeciej kondygnacji, a dolną częścią wsparta o klepisko stodoły.Rodzice kategoryczniezabronili nam wspinać się po tej drabinie, bo była stara, zwichrowana, a jej szczeble spróch-niały.Tata tysiąc razy obiecywał mamie, że ją zdejmie i zamontuje nową, ale zawsze cośstawało na przeszkodzie.na przykład pomoc sąsiedzka przy zwózce siana.A wynajęty pra-cownik tego nie zrobił.Kiedy już człowiek wspiął się po tej rozwierchutanej drabinie - były w niej dokładnieczterdzieści trzy szczeble, policzyliśmy je z Kitty tyle razy, że pamiętam do dzisiaj - docho-dził do poprzecznej belki, która znajdowała się dwadzieścia metrów nad zasypanym słomąklepiskiem.Wtedy należało przejść około czterech metrów po tej belce - kolana trzęsły się,kostki paliły, usta były wyschnięte, czuło się w nich smak palonej gumy - i stawało się prostonad ogromną stertą siana.Dopiero wówczas można było skoczyć z belki i przeleciawszy całedwadzieścia metrów, spaść prosto na ogromny, mięciutki materac.Pachniał cudowniei człowiek miał wrażenie, że znalazł się nagle w środku lata, choć żołądek ciągle jeszcze byłtam, w górze, w połowie drogi, a człowiek czuł się.no cóż, czuł się jak Aazarz.Spadł, prze-żył i mógł się całą historią podzielić z innymi.No tak, ale to była zabawa zakazana.Gdyby nas na niej przyłapano, matka wpadłabyw furię, a ojciec skroiłby nam tyłki pasem, chociaż nie byliśmy już maluchami.Gdyby czło-wiek nie zdołał dotrzeć nad stos miękkiego siana i spadł z belki wcześniej, niewielkie miałbyszansę przeżycia.Pokusa jednak była zbyt wielka.A kiedy nie ma kota.no cóż, wiadomo, co się dzie-je.Tamten dzień zaczął się jak każdy inny; cudownym dreszczykiem strachu pomiesza-nego z oczekiwaniem.Stanęliśmy u stóp drabiny i spoglądaliśmy na siebie.Kitty z emocjiwystąpiły rumieńce na policzki.Oczy miała błyszczące i jeszcze ciemniejsze niż zazwyczaj.- Odważysz się? - zapytałem.- Ty pierwszy - odparła pośpiesznie.- Dziewczynki mają pierwszeństwo - zauważyłem równie pośpiesznie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]