[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W tym czasie jego matka, ciągle jeszcze senna, ospale zdrapywała śnieg zziemi.Kiedy natrafiała na zamarznięty mech, łakomie zjadała go wraz ze śniegiem.Zdobywanie pożywniejszego pokarmu jeszcze nie było dla niej najważniejsze.Trzymała się blisko schronienia i uważnie obserwowała, jak maluch niepewnie odkrywanowy świat.Wkrótce położyła się na plecach u wejścia do kryjówki, a niedzwiadek bawił siętuż obok.Od czasu do czasu nieruchomiał i wpatrywał się przed siebie, jakby kontemplującogrom swojego królestwa.W końcu powrócił do matki.Tylko ona mogła mu zapewnićbezpieczeństwo w tym lodowym świecie.19Słońce wpadało do sypialni Jo.Obudziła się i spojrzała na smugi światła padające naprzeciwległą ścianę.Jeśli nawet to jakiś sen tak szybko popchnął ją w kierunku dnia, niemogła go sobie przypomnieć.Spojrzała na zegarek.Szósta.Potem przeniosła wzrok na stolik obok łóżka.Fotografięzrobiono w dniu, w którym wprowadzili się do tego domu.Doug stał na progu, lekkozwrócony ku niej, i śmiał się.Jak zwykle, wpatrywała się w zdjęcie przez jakiś czas.Przez dłuższą chwilę siedziała na brzegu łóżka, czekając, aż zniknie uczuciedojmującego żalu.Następnie przejechała rękami po włosach, wstała i otuliła się szlafrokiem.Poszła do pokoju, który niegdyś był rupieciarnią, a teraz należał do jej syna.Chłopiec spał,pościel była rozkopana, a jego twarz głęboko zanurzona w poduszkę.Jo wyciągnęła rękę idelikatnie pogłaskała malca po czole i włosach.Mały posapywał we śnie, ściskając w piąstcenogę niebieskiego misia.Po chwili Jo zeszła do kuchni, gdzie zaparzyła sobie herbatę.Z gorącą filiżanką wdłoniach otworzyła drzwi i wyszła do ogrodu, a jej bose nogi stąpały po zniszczonej terakociedróżki.Jak zwykle, w tych pierwszych cichych chwilach dnia, stała nieruchomo, zzamkniętymi oczyma, pozwalając sobie na chwilę wspomnień.Kiedy ona i Doug się tutaj sprowadzili, ogród był ponurym kwadratem nie strzyżonejszarej trawy.W grudniu zniknął pod śniegiem, który przykrywał Anglię przez ponad sześćtygodni.Pamiętała jednak dobrze pierwszy dzień, w którym wyszła do ogrodu, w marcowyporanek.Do tamtej pory ani razu nie otworzyła tych drzwi; wszyscy wchodzili i wychodziliprzez drzwi frontowe od strony małej, wąskiej uliczki.Zerkając czasem na ogród z oknasypialni, dochodziła do wniosku, że wygląda jak podwórze więzienne, i zaraz odwracałatwarz.W ów marcowy poranek ujrzała jednak ogródek w innym świetle.Znieg zniknął ipokazała się trawa.Jo spostrzegła, że mizerny krzew w rogu to bez, a krzywe gałęziewidoczne na tle muru to powojnik, który trzeba koniecznie przyciąć przed nadejściemcieplejszych dni.Wzdłuż płyt chodnikowych rosły barwne chelidonie.Wyglądały jak małesłoneczka przy ścieżce.Jo budziła się do życia wraz z ogrodem, ale była to długa, powolna podróż.Kiedy w czerwcu urodził się Sam, po powrocie ze szpitala zabrała go na trawnik iusiadła z nim w cieniu bzu.Do tego czasu powojnik zdążył już zakwitnąć i okryć sięzielonymi liśćmi; zajął niemal całą górną część muru.Lewa strona ogrodu w kwietniurozkwitła dzwonkami.Jo w porę skosiła trawę - ciężko dysząc, jako że była w ósmymmiesiącu ciąży - więc teraz trawnik stał się zielony i sprężysty, wyglądał zdrowo jak wiejskadarń.Tuż przed narodzinami Sama Jo kupiła krzew miniaturowych róż w morelowymkolorze.Wtedy mogła już znieść zapach tych kwiatów.Siedziała z Samem w ramionach, nieświadoma zamieszania, jakie robiła Gina,przestawiając krzesła i rozkładając parasol słoneczny, po czym wtuliła twarz w ciało synka.Wdychała jego świeży zapach, czując na szyi i palcach promienie słońca.Nagle pomyślała, żeistnieje jakaś wspólna nić, która wysnuwa się z nich obojga, matki i dziecka, na światzewnętrzny.Czuła niemal jej dotyk.Uniosła głowę i na chwilę otworzyła oczy.Było tak, jakgdyby czyjaś ręka dotykała jej włosów, jak gdyby ktoś szeptał jej imię.Popatrzyła na Sama izobaczyła, że jej syn wpatruje się w jakiś punkt poza nią, jak gdyby też t o usłyszał.Kiedy pózniej wróciła myślą do tego ulotnego wrażenia, uznała, że niezależnie odtego, co to było, nie miało nic wspólnego ze sprawami nadprzyrodzonymi.Nie było żadnegodotyku, żadnego szeptu.Niczego oprócz liści bzu, poruszających się w popołudniowymwietrze.Poza tym już wiele miesięcy wcześniej postanowiła nie wierzyć w zjawiskanadprzyrodzone.Prawdziwy był tylko Sam.Bardzo prawdziwy, zwłaszcza w bezsenne noce.Prawdziwe było jego ciekawskie spojrzenie, które niemal czuła na sobie.Był prawdziwy w jejobjęciach, gdy jego nagie ciałko wtulało się w jej pierś.Prawdziwy, gdy płakał.Prawdziwy,gdy pochylała się nad jego łóżeczkiem, żeby sprawdzić, czy oddycha.Ale nic poza tym niebyło prawdziwe, a zwłaszcza sny.Skończyła herbatę i weszła do domu.Powędrowała na górę, żeby odsunąć zasłony wpokoju gościnnym.Słońce dokładnie oświetlało pomieszczenie.Doug zdziwiłby się, widząc nieskazitelnąschludność, w jakiej Jo żyła obecnie.Nie tylko stała się zorganizowana - zdumiałby go widokjej biurka, starannie posprzątanego - ale była teraz dokładna, jak gdyby przejęła zamiłowaniezmarłego do porządku.Rozejrzała się wokół, zadowolona z wyglądu pokoju.Wydawał się pełen światła iprzestrzeni.Także tego dokonała przed narodzinami Sama: zdjęła dawne zasłony zczerwonego brokatu, odziedziczone po poprzednim właścicielu, zwinęła dywan, żebyodsłonić starą, dębową podłogę.Kupiła używaną kanapę, która zajmowała miejsce pod jednąze ścian; jej jasne, podniszczone obicie z płótna pasowało do żółtych poduszek.Zcianęnaprzeciwko kanapy zajmowały regały z książkami.Element dekoracyjny stanowiła misapełna kwiatów na niskim stoliku koło okna.Usłyszała hałas z sypialni Sama, więc poszła do niego.Już nie spał.Rzadko płakał,gdy się budził; wydawało jej się, że dziecko odbiega gdzieś myślami.Dopiero kiedy zobaczyłmatkę, rozbudził się.Jo uklękła obok łóżeczka.- Cześć, żołnierzu - mruknęła i pogłaskała go po buzi.- Musimy zorganizowaćprzyjęcie.Wstawaj.Uśmiech rozświetlił jego twarz.Miał urodziny kilka dni wcześniej, ale przyjęcieodbywało się dzisiaj, w niedzielę.Wyciągając ręce, żeby go podnieść, Jo poczuła, że klęczyna czymś twardym.To był zgnieciony klocek Lego.Sam wyjął go z ręki matki.- Napraw - poprosił.Popatrzyła na kawałek zielonego plastiku.- Nie da się naprawić - stwierdziła.- Zgniotłeś go.- Napraw.- Jest całkiem zgnieciony.Coś ty z nim zrobił, włożyłeś go pod traktor, maływandalu?Oczy Sama rozbłysły.- Traktor! - powtórzył.- Traktor stoi w szopie, Samie.- Traktor, już! - Pociągnął ją mocno za ramię.- Nie, synku - sprzeciwiła się łagodnie.- Teraz śniadanie, traktor pózniej.Chłopiec skrzywił się i z powrotem opadł na łóżko.- Chodz - powiedziała, wyciągając ręce.- Wskakuj
[ Pobierz całość w formacie PDF ]