[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poruszające się szybko żaglowce malałyz minuty na minutę. O Boże, tak chciałbym być teraz znimi westchnął Jack rozżalony.Niech pan patrzy! Superb" wysuwa się na czoło.Widocznie admirał wysłał ich doprzodu. Na masztachnajszybszego liniowca w jednej chwiliukazały się boczne bramsle. Pomknąłjak strzała! z podziwem zawołałAubrey.Opuścił lunetę i zacząłprzecierać szkła.Niepotrzebnie.Niczemu nie były też winne kręcące sięw oczach łzy.Po prostu dzień ustępowałmiejsca nocy.Daleko w dole zapadł już zmrok.Ciemność spowiła miasto, w oknach i naulicach zapalały się latarnie.Nazboczach gibraltarskiej skały widać byłomigotliwe ogniki ludzie wspinali sięwysoko, szukając miejsc, z którychmogliby zobaczyć bitwę.Daleko zawodą zalśniły rozciągnięte łagodnymłukiem światła Algeciras. Może spróbujemy tej szynki? Co panna to? zaproponował Jack ostrożnie.Stephen pochwalił ów pomysł.Spadłarosa, ochłodziło się, więc należało cośprzekąsić.Jedli przez chwilę wciemnościach, z rozłożonymi nakolanach chusteczkami.Doktor odezwałsięniespodziewanie: Powiedziano mi, że stanę wkrótceprzed sądem w związku z utratą Sophie".Jack nie myślał dzisiaj o sądziewojennym.Zapomniał o wszystkim, gdyokazało się, iżnieprzyjacielskie okręty wychodzą wmorze.Niepokój powrócił jak nagłe,niespodziewane, okrutne uderzenie,ściskając gardło.Aubrey zdusił w sobieto uczucie. Kto panu o tym powiedział? Pewnielekarze ze szpitala? zapytał.- Tak Teoretycznie mają rację.Oficjalniebędzie to proces kapitana, oficerów izałogi.Formalnie w trakcie rozprawyoficerom zadaje się pytanie, czyobwiniają o coś dowódcę okrętu, akapitana pyta się, czy ma coś dozarzucenia swoim oficerom.W istociebędzie chodziło wyłącznie o mnie i omoje postępowanie.Nie musi panniczego się obawiać.Zapewniam pana,daję panu słowo honoru, że nic panu niegrozi. Gdyby mnie o coś oskarżono,przyznałbym się do winy rzekłStephen. Dodałbym też, iż podczasbitwy siedziałem w prochowni zotwartym ogniem, marząc o śmiercikróla.Opowiedziałbym, jakmarnowałem lekarstwa, paliłem naokręcie tytoń i sprzedawałem prowiantna czarnym rynku.Przecież to absurd. Doktor roześmiałsię głośno. Dziwi mnie, że takrozsądny człowiek jak pan traktujepoważnie coś podobnego. Zupełnie mnie to nie obchodzi zaperzył się Aubrey. Nieładnie takkłamać" pomyślałStephen.Nic jednak nie powiedział.Zapadło milczenie.Jack odezwał siędopiero po dłuższej chwili: Zauważyłem, iż nie ceni pan zbytwysoko admirałów i starszychkapitanów.Pańskim zdaniem ci ludzie zreguły nie są wiele warci.Pamiętam, żekilka razy pozwolił sobie pan nauszczypliwe uwagi na temat wysokichrangą oficerów. Rzeczywiście.W miarę upływu latdzieje się z nimi coś dziwnego.Zmedycznego punktu widzenia to rodzajatrofii połączonej z nieodwracalnymizmianami w psychice i charakterze.Według mnie wiąże się to przedewszystkim z. No cóż. Jack położył dłoń naledwie widocznym w mdłym świetlegwiazd ramieniu doktora. Co by pan powiedział, gdyby okazałosię, iż pańskie życie, kariera i dobreimię znajdują się w rękach takich ludzi? Och. zawołał Stephen.Niezdążył odpowiedzieć, gdyż nahoryzoncie, od strony Tangeru, pojawiłysię następujące szybko po sobierozbłyski, przywodzące na myśluderzające w oddali błyskawice.Przyjaciele zerwali się na równe nogi,w nadziei, iż uda im się usłyszeć grzmotwystrzałów.Wiatr był zbyt silny i napróżno nadstawiali uszu.Usiedli więcznowu, z lunetami w dłoniach,obserwując uważnie morze.Daleko, wodległości dwudziestu, dwudziestupięciu mil na zachód od Gibraltaru,wciąż przeskakiwały pomarańczoweogniki.Z początku ukazywały się tylkow dwóch oddalonych od siebie oniecały stopień punktach, zlewając sięniemal w jedno.Po chwili płomykirozbłyskiwały w trzech, czterech, potemw pięciu miejscach.Wkrótce na niebierozlała się też nieruchoma1 z każdą chwilą coraz wyrazniejszaplama czerwieni. Pali się okręt rzekł Aubreyprzerażony.Jego serce biło tak mocno,że z trudem mógł utrzymać lunetęskierowaną na rozświetlającą horyzontłunę. Boże, oby to nie był któryś znaszych.Można mieć tylko nadzieję, żezdążą zalać prochownię.Oślepiający błysk rozjaśnił niebo.Jack iStephen cofnęli się odruchowo, gwiazdyzgasły na chwilę.Dopiero w dwie minuty pózniej z oddalidoleciał odgłos potężnej eksplozji,zwielokrotniony odbitym od brzegówAfryki echem. Co się tam stało? zapytał Stephenpo chwili. Okręt wyleciał w powietrze wyjaśnił Aubrey.Przypomniał sobiescenę z bitwy o Nil, kiedy to L'Orient" został rozerwany podobnymwybuchem.Wszystko na nowo stanęłomu przed oczami, z mnóstwemstraszliwych szczegółów, którewydawały się zapomniane.Wciążprzebywał myślamiwśród owych wspomnień, gdy kolejnaeksplozja rozświetliła mrok.Tenwybuch był potężniejszy niż poprzedni.Po chwili wszystko umilkło.Nie byłowidać najmniejszego nawet światła,zgasły błyski wystrzałów.Wiatr stopniowo przybierał na sile,wschodził księżyc i kolejno znikałynajsłabsze gwiazdy.Niektóre zpłonących na zboczu ogników powoliwędrowały w dół, inne pozostały namiejscu, jeszcze inne wspinały sięwyżej.Jack i Stephen siedzieli nadalpod skałą i tutaj zastał ich poranek.Uzbrojony w lunetę Jack wciążprzeszukiwał horyzont, Stephen spałsmacznie, z błogim uśmiechem natwarzy.Nic się nie działo.Puste morze, pusteniebo, cisza.Wiatr znowu osłabł izaczął niebezpiecznie zmieniać kierunek,dmuchając coraz to z innej strony.Owpół do siódmej Jack odprowadziłStephena do szpitala, pokrzepił sięfiliżanką kawy i ponownie ruszył podgórę.Ponieważ często wędrował po zboczu,znał każdy kamień po drodze, podskalnym filarem czuł się jak u siebie wdomu.Wybierał się tam w czwartek popołudniu, niosąc z sobą torbę zżaglowego płótna, do której zapakowałskromną kolację.Na stromym stokuujrzał Dalziela, Boughtona z Hannibala" i Marshalla.Schodzili zgóry tak szybko, że nie mogli sięzatrzymać. Calpe" wpływa do portu, sir! zawołali z daleka i popędzili dalej, małypiesek skakał dookoła nich z radosnymujadaniem.Heneage Dundas, kapitan słynącego zszybkości slupa Calpe", byłsympatycznym młodym człowiekiem,lubianym przez tych, którzy znali jegoliczne zalety wyróżniał się zwłaszczaznajomością matematyki.Nigdy jednaknie był bardzo popularnym człowiekiem.Jack z trudem przepychał się przezotaczający Dundasa tłum, pomagającsobie łokciami i w bezceremonialnysposób wykorzystując swoją tuszę.Jużpo pięciu minutach zaczął torować sobiedrogę z powrotem i pobiegłpo ulicach miasta, podskakując radośniejak mały chłopiec. Stephen! wykrzyknął, otwierając ztrzaskiem drzwi. Zwycięstwo!Chodz, idziemy to uczcić.Natychmiast. powiedział głośno iuściskał doktora z całej siły. Co się stało? zapytał Maturinzdezorientowany, odkładając skalpel iprzykrywając kawałkiem płótnamauretańską hienę. Chodz ze mną, opowiem ci wszystkopo drodze.Idziemy się napić! Jackwyciągnął Stephena na zatłoczoną ulicę.Wszyscy rozmawiali z ożywieniem,śmiali się, ściskali sobie dłonie ipoklepywali się po plecach.W dole,przy nowym nabrzeżu, słychać byłowiwaty. Chodzmy, jestemniewiarygodnie spragniony.To Keatsjest bohaterem dnia.Tak! Keats! Cha,cha, cha.Tutaj, Pedro! Chodz tutaj!Przynieś nam szampana
[ Pobierz całość w formacie PDF ]