[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czuła sięprzez niego zażenowana.Wstydziła się za niego.- Spójrz na mnie - rozkazał, podczas gdy wokół nich narastał dzwiękbezsensownych rozmów.Nawet się nie poruszyła.Czuł, że płomień w jego piersiach rozszerza się, pogłębia, jak iskra wypalającadziurę w suchym papierze.Do tej pory sądził, że była z nim: Connor i Sophie przeciwświatu.Co za głupia pomyłka! Nie trzeba było wiele, by znalazła się po drugiej stronie.O ile kiedykolwiek była po jego stronie, a od tego należało zacząć.A może była to brandy.Zobaczył, że Vanstone szepce jej coś do ucha, a Sophieuśmiecha się.Connor podszedł do stolika z alkoholem i nalał sobie solidną porcję.Towarzystwo podzieliło się na mniejsze grupki, zajęte ożywioną konwersacją.Connor krążył wokół, lecz do żadnej się nie przyłączył.Sophie odnalazła go,zamyślonego, gdy stał przy wysokim, czarnym oknie.- Za dużo pijesz - mruknęła, ledwie poruszając ustami, tyłem zwrócona dopokoju.- Tak uważasz? - spojrzał na resztkę koniaku w kieliszku.Wzniósł toast w jej294SRstronę, zanim wypił go do końca.Twarz Sophie drgnęła nerwowo.Rozbawiło go to.- Boisz się, że znowu sprawię ci kłopot, kochanie?- Mów ciszej - syknęła nagląco, przesuwając się, by go zasłonić.- Co się z tobądzieje? Dlaczego pijesz w ten sposób?- Nie wiem - odstawił zbyt głośno pusty kieliszek.- I tak, do diabła, to nic niepomaga.Wez płaszcz, Sophie, wychodzimy.- Co? Nie możemy, jest zbyt wcześnie.- Powiedziałem, że wychodzimy.- Nie możemy.Byłoby to nieuprzejmie z naszej strony.- Zostań więc.Ja wychodzę.Wypił już tyle brandy, że panika w jej oczach wydała mu się zabawna.Odsunąłją ramieniem, przeszedł obok i skierował się w stronę drzwi.- Miło mi było pana poznać - rzucił na widok uśmiechniętej twarzy Knowltona ipodał mu rękę na pożegnanie.Zboczył także z drogi, podchodząc do Honorii jako panidomu, siedzącej na aksamitnej dwuosobowej sofie w towarzystwie żony doktora.-Dziękuję za kolację - powiedział i ruszył dalej.- Connor! - Gdyby można było krzyczeć szeptem, Sophie zrobiłaby to.Usłyszałją za sobą.Poszła za nim do hallu, chwytając za połę surduta, by go zatrzymać.- Idziesz? - zapytał, zanim zdążyła się odezwać.Niezdecydowanie zabłysło w jej pięknych, niebieskich oczach.Postanowiłajednak stawić mu czoło.- Nie - odpowiedziała.- Więc zostań ze swoimi przyjaciółmi.Jeżeli ich tak bardzo lubisz.Zostań nanoc.Jestem pewien, że twój wuj z przyjemnością cię przenocuje.Możesz spać z Hono-rią.- Odwrócił się na pięcie i odszedł.Zdumiony lokaj, który zobaczył go z daleka,próbował otworzyć mu drzwi, lecz Connor był szybszy.Wiatr przybrał na sile.Zimny, wilgotny podmuch uderzył go w twarz i trochę295SRotrzezwił.Odwrócił się na kamiennej ścieżce.Sophie szła ku niemu od drzwi i światłoza nią sprawiło, że jej włosy błyszczały jak aureola.- Chodz ze mną - tym razem nie rozkazywał, tylko prosił.- Do cholery! - zawołała upokorzona.- Wracaj do środka, Con.Czy nie widzisz,że im właśnie o to chodzi?- Idziesz ze mną?- Nie.Odwrócił się.- Przyjadę po ciebie rano - rzucił przez ramię.- Albo poproś Croddy'ego, żebycię odprowadził.Jak za dawnych czasów.- Szarpnął lejce, okręcone wokół czarnegożelaznego słupka.Na tle powitalnego rżenia Valentine'a trzaśnięcie drzwiamizabrzmiało jak wystrzał.- Connor zle się czuje - oświadczyła Sophie, stając w progu.Prosił, by muwybaczyć tak pośpieszne odejście.Dobranoc wszystkim.Wujku, Honorio, dziękujębardzo za uroczy wieczór.Proszę mnie nie odprowadzać, zostańcie z gośćmi.Dobranoc.Nie zatrzymywali jej.Wszyscy popatrzyli na nią ze zdumieniem i niepewnością,głównie Anne, lecz dzięki Bogu nikt za nią nie poszedł.Lokaj o kamiennej twarzypodał jej wieczorowy szal i otworzył drzwi.Sophie otuliła się nim ciasno.Gdybyktokolwiek poznał prawdę, że rozdrażniony Connor pojechał do domu i zostawił jąsamą, nigdy by tego nie przeżyła.Księżyca prawie nie było widać.Szybkie, wściekłe chmury przelatywały przezniego, gnane tym samym wiatrem, który rozszarpywał jej włosy i usiłował cisnąć nafurtkę.Klnąc pod nosem, Sophie opuściła głowę i przedzierała się z trudem przezpodmuchy wiatru, wdzięczna losowi, że ulice były puste i nikt nie był świadkiem jejsamotnej walki.Na rogatkach nie była w stanie dostrzec skraju drogi.Kilkakrotnie wpadła naczarny, kłujący płot.Zwiędłe liście przyklejały się jej do twarzy, wplątywały w296SRzwisające frędzle jedwabnego szala.Zgrzyt i skrzypienie gałęzi brzmiały niesamowicieprzy wtórze ryczącego wiatru.Czuła zapach morza, wzburzonego i rozszalałego,przemawiającego do tego czegoś w niej, co kochało burzę.Chwiała się poduderzeniami wiatru, który próbował zerwać jej szal z ramion.- Psiakrew! - krzyknęła, a wiatr wtłoczył przekleństwo z powrotem w jej usta.Pokonywała tę dwumilową odległość sto razy, tysiąc razy, ale nigdy w czarną,burzliwą noc, w cienkiej sukience i w pantofelkach o cienkich podeszwach, bezkapelusza czy kaptura.Gniew pomagał jej iść.Nie mogła się doczekać, kiedy wróci dodomu i wrzaśnie na swego męża.Zaczęło padać.Przemokła w ciągu minuty.Była dokładnie w połowie drogi do domu - zbytpózno, by zawrócić.Zdumiała ją gwałtowność wiatru.Okręciła głowę szalem i ruszyła,zaciskając zęby i ocierając łzy, dopóki zawierucha nie zmieniła kierunku i wiatrponownie nie uderzył jej w twarz.Potknęła się o gałąz oderwaną od drzewa iprzewróciła się na drodze, ścierając dłonie o ostre kamienie i plamiąc suknię błotem.Wstała powoli, ostrożnie, czując, jak w miejsce wściekłości ogarnia ją zimny, wilgotnystrach.Co będzie, jeżeli zrobię sobie coś złego? - pomyślała o tym po raz pierwszy.OBoże, jeżeli zrobię krzywdę dziecku?Zatoczyła się i chwiejnym krokiem zaczęła przedzierać się przez potoki deszczu,dopóki boczne smagnięcie ulewy nie zmusiło jej do schronienia się w ogołoconym zliści głogowym zagajniku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]