[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sczepili się kiej psy i taczając się po izbie, tłukli się o ściany i sprzęty ze strasznym wrzaskiem.Ludzie już zaczęli nadbiegać ze wszystkich stron, próbując rozdzielić — cóż, kiej przypięła się do niego niby pijawka i biła z oszalałą zapamiętałością.Aż trzasnął ją pięścią między oczy, chycił za boki i rzucił kiej ocipką na izbę; potoczyła się i niby kloc całym ciężarem padła na rozpaloną blachę, pomiędzy gary pełne wrzątku, komin się rozwalił i wszystko się zapadło.Juści, co zaraz ją wywlekli z rumowiska, ale chociaż była strasznie poparzona, nie bacząc na ból ni na tlące się kiecki, porywała się jeszcze do niego.— Wynoś mi się, wyrodku przeklęty!.Wynoś się!.— ryczała nieprzytomnie.Musieli przez moc gasić ogień na niej i przytrzymywać, bych chociaż twarz spaloną obwalić zmoczonymi szmatami, alić i tak się wydzierała.— Żebych cię moje oczy więcej nie widziały.żebych cię.Szymek zaś, ledwie już dychający, zbity i okrwawiony, jeno patrzał na matkę wytrzeszczonymi ślepiami, strach go ułapił za gardziel, trząsł się cały, słowa nie mogąc wykrztusić ni wiedząc, co się dzieje.A ledwie się niecoś uspokoiło, gdy naraz stara wyrwała się kobietom z rąk, skoczyła za komin do drąga z obleczeniem i zdzierając z niego Szymkowe rzeczy, jęła je wyrzucać przez okno do sadu.— Precz z moich oczu! Nic tu twojego, moje wszyćko, ani jednego zagonu ci nie dam, ani łyżki strawy, choćbyś zdychał z głodu! — wrzeszczała ostatkami sił i zmożona wreszcie przez srogie boleście padła z rozdzierającymi jękami.Ponieśli ją na łóżko.Ludzi się naszło, że zapchali izbę, w sieniach się już gnietli, a i przez okno wtykali głowy.Jagna już głowę traciła, nie wiedząc, co poczynać, bo stara już prosto ryczała z bólu.Jakże, toć całą twarz i szyję miała wrzątkiem oblane, ręce popieczone, włosy spalone i oczy, że ledwie widziała.Szymek siadł w sadku pod ścianą chałupy, brodę wsparł na pięściach i jakby zastygł, okrwawiony, w siniakach cały i w tych krzepnących już soplach krwie na twarzy, nasłuchiwał jeno matczynych jęków.Mateusz przyleciał wkrótce i ciągnąc go za rękę rzekł:— Chodź do mnie.Nic tu teraz po tobie.— Nie pódę! Gront mój po ojcach, to na swoim ostanę, nie ustąpię! — gadał z ponurą zaciętością, bezwolnie chytając się pazurami za węgieł.Nie pomogły prośby ni molestowania, z miejsca się nie ruszył i zaprzestał odpowiadać.Mateusz przysiadł pobok, nie wiedząc, co z nim począć, zaś Jędrek, zebrawszy właśnie powyrzucane kapoty, portki i koszule, związał je w płachtę i położył przed bratem nieśmiało.— Pódę z tobą, Szymek, we świat, pódę! — skamlał rzewliwie popłakując.— Psiachmać!.pedziałem, nie ruszę się stąd, to się nie ruszę!.— wrzasnął tłukąc pięściami we ścianę, jaże Jędrzych przykucnął ze strachu.Zmilkli, gdyż nowe straszne jęki rozległy się w izbie: to Jambroż opatrywał chorą, obłożył poparzone miejsca młodym, niesolonym masłem, przykrył jakimiś liściami, na które znów nawalił zsiadłego mleka i wszystko owinął w mokre szmaty.Przykazawszy Jagusi, by co pacierz zlewała zimną wodą, poleciał śpiesznie do kościoła, gdyż sygnaturka zadzwoniła.Czas już było na sumę, ludzie walili całą drogą, wozy turkotały i sporo znajomych zaglądało po drodze do chorej, jaże Jagna drzwi musiała zawrzeć przed ciekawymi, tyle co jedna Sikorzyna z nią pozostała.Wkrótce i uspokoiło się całkiem.Dominikowa ucichła, od kościoła roznosiło się ciche, brzęczące granie organów i głosy śpiewań tchnęły wskroś sadów rozełkanym, pieściwym trzepotem.Słońce galanto przypiekało, w przypołudniowej cichości drzewa stanęły bez ruchu, jeno niekiedy zatrzęsła się jaka gałązka i zamrowiły się cienie, ptactwo pomilkło, zaś czasami ruszyły zboża i dzwoniąc cichuśkim chrzęstem, zagrały płowymi grzywami.Chłopaki wciąż siedziały pod chałupą.Mateusz z cicha prawił, Szymek kiwał jeno głową, zaś Jędrzych leżąc przed nimi wpatrywał się w dym Mateuszowego papierosa, co jakby niebieską pajęczyną wynosił się ponad strzechę.Jagna wyszła z wiadrem po wodę do stawu.Wtedy Mateusz się podniósł, przyobiecując przyjść jeszcze po obiedzie, do kościoła zamierzał iść, ale dojrzawszy, iż Jagusia siedzi nad wodą, przystąpił do niej.Wiadro stało nabrane, nogi trzymała we wodzie.— Jagusia!.— szepnął cicho, przystając pobok pod olszą.Spuściła prędko wełniak na kolana i spojrzała na niego, ale miała tak przepłakane oczy i żałości a smutku pełne, że mu się serce zatłukło.— Co ci to, Jaguś? choraś?.Drzewa się zakolebały bez szumu, sypiąc na jej jasną głowę ulewę migotliwych brzasków i cieniów, kieby ten deszcz zielonozłoty.— Ni.jeno mi niedrujko na świecie, nie.— odwróciła oczy.— Bym ci co pomógł, zaradził.— rzekł serdecznie.— Hale? uciekłeś wtedy na ogrodach i jużeś się nie pokazał.— Boś me skrzywdziła!.Śmiałem to? Jaguś.— pokorny już był i dobry.— Aleć potem wołałam za tobą, nie usłuchałeś.— Wołałaś to, Jaguś? naprawdę?!.— Rzekłam!.Wydrzeć bym się mogła, a nikto by się nie pokwapił!.Kto ta stoi o sieroty?.Skrzywdzić to każden gotowy i sponiewierać!Łuna oblała jej twarz, odwiodła głowę i w zakłopotaniu jęła rozgarniać wodę nogami.Mateusz też się cosik zamedytował.Cichość się znowu przędła; granie organów sączyło się kojącą, cichuśką smugą, staw polśniewał i koliste gurby roztaczały się od nóg Jagusinowych kiej węże pręgowate, cienie się mrowiły po nadbrzeżnej gładzi, zaś pomiędzy nimi zaczęły już latać spojrzenia i wiązać się między sobą.Mateusza coraz silniej ciągnęło do niej, że wziąłby ją był na ręce kiej to dzieciątko i z nieopowiedzianą dobrością przyhołubił a uspokajał.— Myślałam, coś mi nieprzyjazny.— ozwała się cichuśko.— Nigdym ci krzyw nie był.nie baczysz to?.— Hale, może łoni, kiedyś.a teraz tak jak drudzy.jak.— szepnęła niebacznie.Rzuciło nim nagłe przypomnienie, wstał w nim gniew i zazdrość.— Boś.boś.Nie, nie poredził wyrzucić ze siebie, co go dusiło, pohamował się jeszcze, że jeno krótko i twardo powiedział:— Ostaj z Bogiem!.Musiał uciekać, aby jej wójta nie wypomnieć.— Uciekasz, a cóżem ci to znowu za krzywdę zrobiła?.Wylękła była i rozżalona.— Nie.nie.jeno.— mówił prędko, zaglądając w jej modre, przepłakane oczy, a żal, tkliwość i gniew nim miotały — jeno przepędź tę pokrakę od siebie, przepędź, Jaguś!.— prosił gwałtownie.— Abom go to przyciągała? abo go to trzymam! — krzyknęła gniewnie.Mateusz stanął niepewny i wielce skłopotany
[ Pobierz całość w formacie PDF ]