[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na parking wjechał powoli konny wóz.Małe dzwonki u szyi konia brzękały przy każdym jego kroku.– Ostatnio dużo myślę o meczetach – powiedział Sohrab.– Tak? Dlaczego?Wzruszył ramionami.– Tak po prostu.– Uniósł twarz i spojrzał wprost na mnie.Płakał.Cicho, niemal bezgłośnie.– Czy mogę cię o coś spytać, Amirze ago?– Oczywiście.– Czy Bóg.– zaczął i zająknął się.– Czy ja pójdę do piekła za to, co zrobiłem tamtemu?Chciałem go objąć ramieniem, ale znów się wzdrygnął.Cofnąłem się.– Nie.Oczywiście, że nie – powiedziałem.Chciałem przyciągnąć go do siebie, przytulić, powiedzieć mu, że to on został skrzywdzony przez innych, a nie na odwrót.– 263 –Jego twarz wykrzywiła się znowu, spróbował się opanować.– Ojciec zawsze mówił, że krzywdzić nie można nawet złych.Bo oni nie wiedzą, jak być dobrymi.I że czasem zły może zrobić się dobry.– Ale nie zawsze, Sohrab.Popatrzył na mnie pytająco.– Tego, który cię skrzywdził, znałem dawno temu – powiedziałem.-Pewnie się domyśliłeś z naszej rozmowy.Kiedyś.kiedyś, gdy byłem w twoim wieku, chciał mnie skrzywdzić, ale uratował mnie twój ojciec.Twój ojciec był bardzo dzielny, ciągle mnie ratował i brał na siebie winę.I dlatego później ten zły skrzywdził nie mnie, tylko twojego ojca.Bardzo go skrzywdził, a ja.ja nie umiałem uratować twojego ojca tak, jak on uratował mnie.– Dlaczego ktoś chciał skrzywdzić mojego ojca? – zapytał słabym, zapłakanym głosem Sohrab.– Przecież on zawsze był dobry dla innych.– Masz rację.Twój ojciec był dobrym człowiekiem.Ale o to mi właśnie chodzi, Sohrab-dżan.Na świecie zdarzają się źli ludzie, również tacy, którzy do końca pozostają źli.Czasem trzeba się im sprzeciwić.Ty zrobiłeś tamtemu coś, co ja powinienem zrobić dawno temu.Zasłużył na to, co mu zrobiłeś.Na to i na znacznie więcej.– Myślisz, że ojciec wstydzi się za mnie?– Wiem na pewno, że się nie wstydzi – powiedziałem.– W Kabulu uratowałeś mi życie.Wiem, że choćby dlatego jest z ciebie bardzo dumny.Otarł twarz rękawem koszuli.Przebił nim bańkę śliny, która utworzyła mu się na wargach.Skrył twarz w dłoniach i długo płakał, nim znów przemówił.– Brakuje mi ojca.I mamy też – wychrypiał w końcu.-1 Sasy, i sahiba Rahima Chana.Ale czasem cieszę się, że ich.że ich już nie ma.– Dlaczego? – Dotknąłem jego ramienia.Znów się cofnął.– Bo.– powiedział ze szlochem, z trudem łapiąc powietrze.– Bo nie chcę, żeby widzieli.że jestem taki nieczysty.– Wziął głęboki, świszczący oddech i wydał z siebie długi, zduszony okrzyk.– Bo jestem nieczysty i grzeszny.– 264 –– Wcale nie jesteś nieczysty, Sohrab.– Oni.– Wcale nie jesteś nieczysty.– Oni robili ze mną.Tamci.Ten zły i tamci dwaj.Robili ze mną.Robili ze mną takie rzeczy.– Nie jesteś nieczysty, nie jesteś grzeszny.– Znów dotknąłem jego ramienia i znów się odsunął.Jeszcze raz spróbowałem go objąć, bardzo delikatnie, i przyciągnąłem go do siebie.– Ja nic ci nie zrobię – szepnąłem.– Obiecuję.Opierał się, ale potem przestał.Dał się przytulić, oparł mi głowę na piersi.Jego drobne ciało trzęsło się w moich ramionach od płaczu.Ludzie, których wykarmiła ta sama pierś, stają się braćmi.Teraz, gdy cierpienie tego chłopca przenikało mi przez koszulę, poczułem, że i między nami budzi się silna więź.To, co zaszło w domu Assefa, połączyło nas na zawsze.Już od jakiegoś czasu czekałem na właściwą chwilę, na okazję, by zadać mu pytanie, które uporczywie powracało w myślach i nie dawało mi spać.Uznałem, że chwila ta właśnie nadeszła, że muszę zapytać tu i teraz, gdy siedzimy razem w blasku świateł domu Bożego.– Chciałbyś pojechać do Ameryki? Zamieszkać ze mną i moją żoną?Nie odpowiedział.Szlochał w moją koszulę.Nie broniłem mu.Przez tydzień żaden z nas nie wracał do mojego pytania.Zupełnie, jakbym go nie zadał.A potem któregoś dnia pojechaliśmy razem na miejsce widokowe Daman-e-Koh, czyli „skraj góry".W połowie drogi na grzbiet Wzgórz Margalla widać całą panoramę Islamabadu, jego czyste, równe, wysadzane drzewami aleje i białe domy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]