[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I porwani miłosną wichurą, oślepli na wszystko, oszaleli, wyzbyci z pa-mięci stopieni z, sobą jako dwie żagwie płonące, nieśli się w tę nocnieprzejrzaną, w pustkę i głuchą samotność, by oddawać się sobie naśmierć, do dna dusz, pożeranych wieczystym głodem trwania.Niemogli już mówić, tylko nieprzytomne krzyki rwały się im gdziesikaż z samych trzewiów, tylko szepty zduszone, porwane a strzelistejak wytryski ognia, słowa błędne i opite szałem, spojrzenia żrącedo szpiku, spojrzenia struchlałe obłąkaniem, spojrzenia huraganówwalących na siebie, aż przejął ich taki straszny dygot żądzy że zwarlisię z dzikim skowytem i padli.nieprzytomni zgoła.206Chłopi - część 2- ZimaZwiat się wszystek zakołował i runął wraz z nimi w ogniste przepaście.- Już me rozum odchodzi!.- Nie krzycz.cicho, Jaguś.- Kiej muszę.wścieknę się abo co!- Dziw mi serce nie rozpęknie!- Spalę się.loboga, puść.daj odzipnąć.- O Jezu.bo zamrę.o Jezu!.- We świecie jedyna.- Jantoś! Jantoś!.Jako te soki, żywiące skryto pod ziemią, budzą się o wiośniekażdej, rozprężają nieśmiertelną żądzą, prą do się przez zwałyświata, z krańców ziemi płyną, niebami kołują, aż się odnajdą,przepadną w sobie i w świętej tajemnicy poczną, bych się potemstać zdumionym oczom: wiośnianą porą albo kwiatem, duszączłowieczą lebo poszumem drzewin zielonych.Tak ci i oni parli do siebie przez długie tęsknice, przez dnie udręki,przez szare, długie, puste dnie, aż się odnalezli i z jednakim, nie-zmożonym krzykiem pożądań padali sobie w ramiona zwierając siętak potężnie jako te sosny, gdy je burza wyrwie i zdruzgotane rzucina siebie, że obejmują się rozpacznie, mocą wszystką i w śmiertel-nym zmaganiu kolebią się, szamocą, chwieją, nim społem w lutąśmierć upadną.A osłaniała ich noc i oprzędła, bych się stało, co przeznaczone.Kuropatwy zaczęły się skrzykiwać gdzieś w ciemnościach, a tak bli-sko, że słychać było idące całe stado; rozlegał się szybki szelest, jak-by skrzydeł podnoszonych do lotu i bijących o śniegi, to oddzielne,cierpkie głosy rozdzierały ciszę, a od wsi, snadz niedalekiej, zrywałysię przyduszone, a mocne piania kogutów.- Pózno już.- szepnęła trwożnie.- Jeszcze daleko do północka, pieją ano na odmianę.- Odwilga będzie.- Jużci, śnieg zamiękł.207Władysław Stanisław ReymontZające gdziesik blisko jakby za kamionką, pod którą siedzieli, zaczę-ły beczeć, przeganiać się i gzić kieby na weselisku, aż całą gromadąprzeleciały obok nich, że odskoczyli z przerażeniem.Parzą się juchy i tak ślepną, że na człowieka nie baczą.Na zwiesnęidzie.- Myślałam, że jakiś zwierz dziki.- Cicho no, przykucnij! - szepnął zalękłym głosem.Przywarli do kamionki w milczeniu.Z rozbielonej śniegowymibrzaskami ciemności jęły się wynurzać jakieś cienie długie i peł-zające.posuwały się wolno.chyłkiem, to znikały całkiem, jakbysię pod ziemię zapadły, że ino oczy świeciły kieby te świętojańskierobaczki w gęstwinie; były może o pół staja zaledwie od nich, prze-wlekły się wnet i całkiem zginęły w ciemnicy, aż nagle rozległ siękrótki, bolesny, śmiertelny bek zajęczy, potem ostry tupot, wrzawacharczeń, kotłowanina jakaś przerażająca, chrupot miażdżonychkości, grozny warkot i znowu milczenie głębokie a niepokojące za-legło dookoła.- Wilki ozdarły zajączka.- Od wiatru siedzim, to i nie zwąchały.- Bojam się.chodzmy już.ziąb mnie przejmuje.wstrząsnęła się.Ogarnął ją sobą i rozgrzewał takimi całunkami, aż oboje wnet zaba-czyli o całym świecie, objęli się krzepko w pas i poszli jakąś dróżką,która się im sama nawinęła pod nogi; szli kołysząc się ciężko ru-chem drzew, pokrytych nadmiarem kwiatów i kolebiących się cichow pszczelnym brzęku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]