[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wzdrygnął się i wszedł pomiędzy łodygi.Zanurzył się w tym upiornym świecie i biegł przed siebie,roztrącając ich rozwarte usta i starając się nie widzieć tych wszystkich martwych oczu.Tam, na środku, pojawił się niebieski obłok, jak gdyby ten wielki kwiat wypuścił długo powstrzymywanyoddech.Powoli zaczynał rozumieć.Wszyscy się pomylili.Wszyscy się, kurwa, pomylili.Nie będzie żadnego Jaja.Kwiaty przestały nagle śpiewać i biegł teraz w zupełnej ciszy, czując na nogach oślizłe ciała tychłodygowatych stworów.Nie zdziwił się, kiedy w tym większym błysnęła jakaś zamglona postać, i z sekundy na sekundę stawała sięcoraz wyrazniejsza i coraz bardziej realna.Oto nadchodził ostatni.- Nie.Zaczekaj.W biegu załadował kuszę.- Nie.Jeszcze nie.Ale tam stała już drobna postać, dygocząc całym ciałem jak nowo narodzony, nieopierzony pisklak.Tylko, że to nie jest żaden pisklak, pomyślał.To o to tu naprawdę chodzi.Składniki.Wszyscy oni byli składnikami.Każda z inteligentnych ras, tych wielkich i tych małych, tychprzemierzających kosmos i tych nie potrafiących przepłynąć nawet strumienia, tych zabijających promieniemlasera i tych, którzy odrąbywali członki kamiennymi toporami, tych dwudziestometrowych i tychdwudziestocentymetrowych; wszyscy oni służyć mieli tylko jednemu.I ten Jeden Jedyny, ten, którego tak głupio przezwali Pierwszym Ptakiem, stał spokojnie w dnie krateru ioczekiwał, aż w jego ciało wtopi się ostatnia cząstka, oczekiwał, aż stanie się doskonały.Czekał naczłowieka.Dygoczący, nagi mężczyzna zrobił w jego kierunku dwa kroki.Aldritch stanął i patrzył jak Pierwszy Ptak rozchyla swe jestestwo w niemym oczekiwaniu na ostatniego ześmiertelnych.Zło i zimno.Coś błysnęło w powietrzu.Coś wpadło w ciało Pierwszego Ptaka.Strzała.Powoli odwrócił swą ciemną głowę.Aldritch usłyszał kobiecy głos wołający głośno klątwę, a potemzamieniający się w niezrozumiały bełkot.Nagi mężczyzna znowu zrobił dwa kroki.Stali teraz naprzeciwsiebie.On i Tamten.Aldritch przyłożył kuszę do twarzy i bez wahania wystrzelił prosto w jego głowę.W tę samą twarz, którazdobiła wschodnią stronę F-228.W te same półprzymknięte oczy.Mężczyzna zachwiał się i runął na plecy.Zapadła długa, przejmująca cisza.Kwiaty skuliły się i zadrżały.Ich światło przygasło.Wtedy Aldritchskrzyżował spojrzenie z tym strasznym cieniem.Usłyszał, jak tamten wrzasnął płaczliwie, głuchym, wysokimgłosem kastrata i zatrzepotał czymś, co rzeczywiście przypominało skrzydła.Przegrał.Przegrał z tym małym, niepozornym śmiertelnikiem.To, na co czekał od milionów lat, odeszło.Zabrakło jednego.Zawył jeszcze raz, bo poczuł, że za tym bladym ssakiem stanęło coś znacznie potężniejszego.Coś, coprzerastało nawet jego.Nie potrafił zrobić nic więcej.Znowu był tylko wielkim, zadziwiającym zwierzęciem żyjącym w otwartychoceanach kosmosu i pożerającym zimne światło gwiazd, zawsze samotnie, od Początku do Końca.A miał byćich nowym Bogiem.Zabrakło zła.Zabrakło człowieka.Ciężko poderwał się z ziemi i odleciał w górę.Jego wrzask długo jeszcze dudnił w powietrzu, a kiedy i to zniknęło, powrócił wiatr szarpiąc włosyAldritcha i szarpiąc chmury, które odsłoniły kolejny świt.Pierwsze drzwi runęły od razu, kiedy kopnął w nie but policjanta.- Tędy - powiedziała.- W dół.Zbiegli po schodach i dopadli drugich drzwi, tych od piwnicy.- To już cztery dni, kiedy wyjechałam.Dzwoniłam tu setki razy.Nikt nie odbierał - szlochała.- Ratujcie go,panowie.Błagam.Niski, potężny gliniarz objął ją ramieniem.- Proszę się uspokoić.Wszystko będzie dobrze.- Szefie - zawołał inny.- Szefie, te drzwi są zamurowane.Po prostu.- Jakżeż, Bob.Co ty wygadujesz, do cholery?- Zobacz sam.Podeszli do drzwi starając się trzymać ją z tyłu.Widziała, jak opuszki ich palców biegają po framugach.Coś szeptali.- Dawajcie ciężki sprzęt.Już.Rozbiegli się po domu.- Co się dzieje? Jak to zamurowane?! - teraz wpadła w prawdziwą panikę.- Co z Adrianem?- Spokojnie.Proszę się uspokoić.Ale gliniarz sam się denerwował.Nie powiedzieli jej najważniejszego.Drzwi były zamurowane od środka.- Dlaczego ja wyjechałam.Co też mnie podkusiło, żeby go zostawić samego.- Czy pani mąż od dawna był.No, wie pani.Czy był poważnie chory? - zapytał ten niski ocierającczerwone czoło z kropelek potu.- Ależ skąd.Wszystko zaczęło się trzy tygodnie temu.Nigdy wcześniej.Panie sierżancie, czy on żyje?Policjant pochylił się udając, że czegoś szuka.- O, są już chłopcy.Dzwoniliście po straż i karetkę?- Jasne, szefie.zaraz tu będą.- O.K.Rozwalać.Dopchała się do nich, ale gruby ponownie odciągnął ją do tyłu.- Jaką karetkę?! Czy coś mu się stało?- Wiemy tyle co i pani.Proszę się uspokoić.Wszystko będzie w porządku - powtórzył, ale wiedział, żeżaden człowiek nie przeżyje kilkudziesięciu godzin bez powietrza.Tego był akurat pewien.Pracowali teraz w milczeniu, co chwila przeciągając jakieś kable i zmieniając sprzęt.Pojawili się strażacyudzielając fachowych wskazówek.- Dobrze to zrobił.Cokolwiek by o nim powiedzieć, znał się chłop na murarce - szepnął brodaty strażak doszefa gliniarzy.- Cicho, człowieku.W końcu zrobili otwór tak duży, że można było przez niego przejść.- Wszyscy do tyłu.Pani też.Pani, przede wszystkim.Tam może być gaz - skłamał głupio.- Już.Do tyłu.Wszedł pierwszy, a oni czekali.Cisza.Cisza.- Jezu Chryste - powiedział w końcu.- Jezu Chryste, co tu się stało? - Czy to w ogóle jest piwnica? - dodałpo chwili.Patrzył na ściany porośnięte grubym kożuchem przedziwnych kwiatów; zwiędłych i szarych, i tam, gdziebyło ich najwięcej, w rogu pomieszczenia, leżała czarna, gładka rzezba.- Pani pozwoli.Wygląda na to, że nie ma tu pani męża.Czy hodowaliście jakieś rośliny? Weszłaprowadzona przez żółtego gliniarza, który nie wytrzymał i zapytał:- Czy wy też słyszycie ten cholerny śpiew? To chyba te kwiaty.- One są już zdechłe, Roy.Dogorywają.%7łółty skinął głową.- I śpiew też już zdycha.Swoją drogą.Jak ten gość stąd wyszedł? Przerwał im histeryczny wrzask kobiety:- To on.Rany boskie!!! To jest on.- Kto? Co się dzieje? - gruby rozejrzał się nerwowo.Wskazała palcem na hebanową rzezbę.- To mój mąż.Zbliżył się do rogu piwnicy i spostrzegł, że rzezba była idealnym odwzorowaniem zaginionego.Niewiarygodnie realnym.Niemożliwym.Spostrzegł też, że tam, gdzie powinno być prawe oko, widnieje dziura.Coś błysnęło.Pochylił się i pomacał palcem.- Zwiatło - warknął.- Roy, dawaj tu światło.Przynieśli ostry reflektorek.- Nie.Patrzyli na jego palec i nikt nie potrafił tego zrozumieć.- Boże jedyny - powiedział żółty.- To jest krew.- Tak.To jest krew.Stał nieruchomo, uparcie patrząc we wschodzące słońce, ale przed jego twarzą wciąż pojawiała się twarztego nieszczęśnika, którego zabił, bo wiedział, że nie było innego wyjścia.Kim on był? Czy cokolwiek wiedział? Aldritch szczerze w to wątpił.Nigdy też nie dowie się, jak toświństwo ściągnęło go aż tutaj.Domyślał się już teraz, że na wszystkich poprzednich księżycach, na których odnaleziono KraterWernicke'go, widniały podobizny wybranych przedstawicieli innych inteligencji tego Wszechświata.Ten byłostatni.Ludzki.- Dobrześ go załatwił, Aldritch - usłyszał ochrypły syk.- To ta dziwka niezle załatwiła the Needle'a.Załatwiła zresztą prawie wszystkich.- Taaak.Nawet mnie.Ale nie zdążyła mnie zabić, bo To przyleciało.Nigdy bym nie pomyślał, że jednakurwa może nas wszystkich wykołować.- Co z nią?- Ocipiała.Bełkocze coś bez sensu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]