[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A nawet gdybyśmy namierzyliwłaściwe południe, w tym rejonie ciemności panują dwadzieścia godzin na dobę, anaszego autopilota szlag trafił, jak wszystko inne na mostku.Nie krążylibyśmy,rzecz jasna, w kółko, bo powstrzymałby nas od tego nasz ręczny kompas, ale i taknie wiedzielibyśmy, dokąd płyniemy.- Bosmanie, gdybym kiedyś zechciał gdzieś znalezć odrobinę optymizmu, będęwiedział, gdzie jej nie należy szukać.A dużo by to pomogło, gdybyśmy chociażmniej więcej wiedzieli, gdzie jesteśmy?- Owszem, ale wszystko, co wiemy, to to, że z grubsza biorąc, jesteśmy gdzieśna północ bądz na północny zachód od Norwegii.Gdzieś na obszarze, powiedzmy,jakichś dwudziestu tysięcy mil kwadratowych.Istnieją tylko dwie możliwości, pa-nie chiefie.Kapitan i pierwszy oficer musieli znać pozycję statku.Jeśli tylko są wstanie nam ją podać, jestem pewien, że to uczynią.- Boże wielki! Ależ tak! Nie jesteśmy zanadto rozgarnięci, co? W każdym razieja nie.Co znaczy to pańskie jeśli ? Jeszcze dwadzieścia minut temu kapitan Bo-wen niezle sobie radził.- Tak, dwadzieścia minut temu.Pan wie, jak bolesne bywają oparzenia.DoktorSingh na pewno zaaplikował im środki przeciwbólowe.Zdarza się, że niektóre znich zwalają z nóg i pozbawiają człowieka przytomności.- A druga możliwość?- Pokój map.Pan Batesman pracował nad mapą.Wciąż trzymał w ręku ołówek.Pójdę.Patterson skrzywił się.- Raczej wy niż ja.- I niech pan nie zapomina o Cichej Stopie, kapitanie.- Patterson dotknął kom-binezonu tam, gdzie ukrył broń.- Ani o uroczystości pogrzebowej.60San AndreasChief spojrzał z niesmakiem na oprawione w skórę książki.- A gdzie mamy to zrobić? Na stole operacyjnym?- W szpitalu są cztery wolne kabiny dla wracających do sił grubych ryb.Gru-bych ryb chwilowo nie mamy.- Ha! A więc za dziesięć minut.Bosman uwinął się w pięć minut.Starszy mechanik wrócił po piętnastu.Od Pat-tersona biło niemal namacalne przygnębienie.- Nie udało się, chiefie?- Niech to szlag trafi, nie.Zgadł pan, obydwaj są pod działaniem silnych środ-ków odurzających i upłyną pewnie godziny, zanim się ockną.A jak już zacznąprzychodzić do siebie - słowa doktora Singha - od razu dostaną nową dawkę.Tak,bo podobno próbowali zerwać z twarzy opatrunki.Owinął im dłonie bandażami.Mówi, że nawet nieprzytomny zdziera z siebie to, co go drażni.Zresztą ręce też ma-ją poparzone, nie za bardzo, ale na tyle, żeby bandaże miały swoje uzasadnienie.- W szpitalach mają takie paski do przywiązywania rąk do ramy łóżka.- Doktor Singh wspominał o tym.Powiedział, że nie sądzi, żeby po przebudze-niu kapitan Bowen nazbyt życzliwie odniósł się do faktu, że stał się więzniem nawłasnym statku.Aha, jeszcze jedno.Sternikiem, którego szukaliśmy, jest Hudson.Ma połamane żebra.Jedno z nich przebiło płuco.Doktor twierdzi, że jego stan jestpoważny.A panu jak się powiodło?- Tak samo jak panu.%7ładnych rezultatów.Tam, koło Batesmana, leży liniał,dlatego sądzę, że Batesman wykreślał akurat kurs.- I co? Nie mogliście tego odczytać z mapy?- To już przestało być mapą, panie Patterson.To tylko krwawy strzęp.61Alistai MacLeanROZDZIAA TRZECIKiedy w styksowych ciemnościach wczesnego południa chowali poległych, pa-dał gęsty śnieg i wiał ostry wschodni wiatr.Fakt, swego rodzaju oświetlenie mieli.Sabotażysta, zapewne więcej niż zadowolony z porannej roboty, spoczął chwilowona laurach i pokładowe reflektory znów działały, lecz w szalejącej zamieci ich świa-tło było wątłe, kapryśne i prawie nie rozpraszało mroku, potęgując jedynie upiornewrażenie, jakie czyniła grupa ledwie dwunastu, duchom podobnych, ośnieżonychżałobników spiesznie wykonujących swe makabryczne zadanie.Z latarką w rękach,starszy mechanik Patterson odczytał egzekwie, ale z równym powodzeniem mógłbyrecytować ostatnie notowania giełdowe, bo nie słychać było ani słowa.Jeden podrugim, w obciążonych całunach z płótna, zabici wysuwali się spod brytyjskiej fla-gi, by zsunąć się po pochyłej, desce i cicho zniknąć w lodowatych falach Morza Ba-rentsa.Bez żadnej trąbki, bez Ostatniego Capstrzyku dla Floty Handlowej - nic ztych rzeczy.Jedyne requiem stanowił zagubiony i samotny wiatr lamentujący mię-dzy zamarzniętymi linami takielunku, zawodzący w wyszczerbionych dziurachnadbudówki.Wstrząsani gwałtownymi dreszczami, sinofioletowi z zimna żałobnicy i konce-lebranci pochówku wrócili do jedynego w miarę ciepłego miejsca spotkań, jakie zo-stało na San Andreasie - do sali jadalnej i świetlicy zarazem, położonej na terenieszpitala między oddziałami a kabinami.- Zaciągnęliśmy u pana wiellci dług, panie McKinnon - odezwał się doktor Sin-gh.Należał do konduktu pogrzebowego i wciąż jeszcze dzwonił zębami.- Poszłogładko, bardzo sprawnie.Zadanie musiało być ponure.- Miałem sześć par pomocnych dłoni - odparł bosman.- Dla nich było to gorszeniż dla mnie.- Nie potrzebował tłumaczyć, co ma na myśli
[ Pobierz całość w formacie PDF ]