[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zażyczył też sobie pełnej współpracy Dżibuti z nim oraz z brytyjskimi spadochroniarzami, którzy mieli się wkrótce zjawić.Dzięki wpływom JSOC w amerykańskich siłach zbrojnych dostał wszystko, czego zażądał.• • •Prezydent Stanów Zjednoczonych odebrał telefon od dowódcy JSOC, gdy wyszedł spod prysznica po porannej gimnastyce.- Do czego są nam potrzebni? - zapytał, wysłuchawszy prośby.- Celem jest człowiek, którego wiosną sam pan wyznaczył, panie prezydencie.Wtedy znaliśmy go jedynie jako Kaznodzieję.Podżegał do ośmiu zabójstw na ziemi amerykańskiej, a także do rzezi w autobusie wiozącym personel CIA.Teraz już wiemy, kim jest i gdzie przebywa.Jednak o świcie prawdopodobnie zniknie na dobre.- Przypominam go sobie, admirale.Ale do świtu są prawie dwadzieścia cztery godziny.Nie zdążymy wysłać tam na czas naszych ludzi?- W Somalii nie świta, panie prezydencie.Tam niemal zapada zmierzch.A brytyjska ekipa przypadkiem jest w okolicy.Odbywali w pobliżu szkolenie.- Nie możemy użyć pocisku rakietowego?- W otoczeniu terrorysty jest agent zaprzyjaźnionej agencji.- Czyli trzeba go podejść z bliska i załatwić w cztery oczy.- To jedyny sposób, panie prezydencie.Tak twierdzi nasz człowiek na miejscu.Prezydent się zawahał.Jako polityk wiedział, że przysługi wiążą się ze zobowiązaniami, na które druga strona może się kiedyś powołać.- Zgoda - powiedział w końcu.- Zadzwonię do niego.Brytyjski premier przebywał w swoim gabinecie przy Downing Street.Była pierwsza po południu.Miał zwyczaj zjadać złożony z sałatki lekki lunch, zanim ruszy przez Parliament Square do Izby Gmin.Potem byłby nieosiągalny.Jego osobisty sekretarz odebrał telefon z centrali przy Downing Street, zakrył ręką mikrofon słuchawki i poinformował:- Dzwoni amerykański prezydent.Obaj przywódcy dobrze się znali i prywatnie byli w dobrych stosunkach, co nie jest wprawdzie niezbędne, za to nader przydatne.Obaj mieli eleganckie żony i małe dzieci.Nastąpiły tradycyjne powitania i pytania o to, jak się mają najbliżsi.Niewidoczni operatorzy w Londynie i Waszyngtonie nagrywali każde słowo.- Davidzie, mam do ciebie prośbę.- Wal śmiało.Amerykański prezydent wyjaśnił całą rzecz w góra pięciu zdaniach.Niecodzienna prośba zaskoczyła brytyjskiego premiera.Przysłuchujący się przełączonej na głośnik rozmowie szef kancelarii - najwyższy zawodowy urzędnik służby cywilnej - patrzył krzywo na swojego szefa.Biurokraci nie znoszą niespodzianek.Należało przemyśleć ewentualne konsekwencje.Zrzucenie zespołu pathfinderów do obcego kraju mogło zostać poczytane za działania wojenne.Ale kto rządził w somalijskiej dziczy? Nikt wart wzmianki.Urzędnik ostrzegawczo pogroził palcem.- Muszę to sprawdzić z naszymi ludźmi - odparł premier.- Oddzwonię za dwadzieścia minut.Słowo skauta.- To może być niezwykle niebezpieczne, panie premierze - oświadczył szef kancelarii.Nie miał na myśli zagrożenia dla biorących udział w operacji komandosów, tylko dla stosunków międzynarodowych.- Połącz mnie z szefem sztabu obrony i z szefem Szóstki, właśnie w takiej kolejności.Najpierw na linii odezwał się zawodowy żołnierz.- Tak, znam problem i wiem o prośbie - powiedział.- Dowiedziałem się przed godziną od Willa Chamneya.Zakładał, że premier zna nazwisko dyrektora służb specjalnych.- I co, możemy to zrobić?- Oczywiście, że tak.Pod warunkiem że zanim wkroczą, zostaną bardzo szczegółowo poinstruowani.To już zależy od kuzynów.Jeśli jednak mają na niebie drona, to pewnie widzą cel jak na dłoni.- Gdzie teraz są pathfinderzy?- Nad Jemenem.Dwie godziny lotu od amerykańskiej bazy w Dżibuti.Wylądują tam, żeby uzupełnić paliwo.Potem zostaną w pełni poinformowani co i jak.Jeśli dowodzący nimi młodszy oficer nie będzie miał zastrzeżeń, powie o tym Willowi w Albany Barracks i poprosi o zielone światło.Ale to pan musi się na nie zgodzić, panie premierze.- Mogę to zrobić w ciągu godziny.To znaczy przekazać panu decyzję polityczną.Kwestie techniczne pozostawiam wam, zawodowcom.Mam jeszcze dwie rozmowy, a potem się odezwę.Z SIS, czyli MI6 albo po prostu „Szóstki”, odezwał się nie sam szef, tylko Adrian Herbert.- Szef wyjechał w teren, panie premierze.Ale ja już od kilku miesięcy zajmuję się tą sprawą z naszymi przyjaciółmi.Jak mogę pomóc?- Wie pan, o co proszą Amerykanie? Chcą sobie pożyczyć zespół naszych pathfinderów.- Tak, wiem - przyznał Herbert.- Skąd?- Prowadzimy szeroki nasłuch, panie premierze.- Wiedział pan, że Amerykanie nie mogą użyć pocisku rakietowego, bo w otoczeniu tego drania jest zachodni agent?- Tak.- Czy to jeden z naszych?- Nie.- Jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć?- O zachodzie słońca kilka metrów stamtąd będzie też prawdopodobnie oficer szwedzkiej marynarki handlowej, zakładnik.- Skąd o tym wiecie, u licha?- Na tym polega nasza robota, panie premierze - odparł Herbert, a w pamięci zapisał sobie, żeby wystąpić o premię dla pani Bulstrode.- Czy to wykonalne? Wyłuskanie tych dwóch ludzi? I załatwienie celu na dobre?- To już pytanie do wojskowych.Takie rzeczy zostawiamy na ich głowie.Brytyjski premier nie byłby politykiem, gdyby nie miał stale na uwadze możliwych korzyści.Jeśli brytyjskim pathfinderom uda się odbić szwedzkiego oficera, Szwedzi niewątpliwie będą wdzięczni.Ich wdzięczność może dotrzeć aż do króla Karola Gustawa, a kto wie, czy ten nie wspomni o tym królowej Elżbiecie.A to mu nie zaszkodzi, z całą pewnością nie zaszkodzi.- Daję zielone światło, pod warunkiem że wojskowi uznają operację za wykonalną - powiedział dziesięć minut później szefowi sztabu obrony.A potem oddzwonił do Gabinetu Owalnego.- Załatwione - poinformował prezydenta.- Jeśli wojskowi ocenią, że to się da zrobić, pathfinderzy są wasi.- Dzięki, nie zapomnę ci tego - oparł człowiek z Białego Domu.• • •Kiedy telefony w Londynie i Waszyngtonie zamilkły, dwusilnikowy grumman wchodził już w egipską przestrzeń powietrzną.Gdy przeleci nad Egiptem i Sudanem, podejdzie do lądowania w Dżibuti.Na zewnątrz, na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, niebo wciąż było błękitne, lecz słońce nad zachodnim horyzontem wyglądało jak płonąca czerwienią kula.Na poziomie ziemi w Somalii pewnie już zachodziło.Tropiciel usłyszał w słuchawkach głos z Tampy.- Zatrzymali się, pułkowniku.Wóz techniczny zajechał do maleńkiej wioski na kompletnym zadupiu w linii prostej między wybrzeżem a granicą z Etiopią.To kilkanaście, góra dwadzieścia domów z suszonej cegły, z kilkoma skarłowaciałymi drzewami i zagrodą dla kóz.Nie znamy nawet nazwy tej wiochy.- Jesteście pewni, że nie wybierają się dalej?- Wygląda na to, że nie.Wysiadają, przeciągają się.Robię zbliżenie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]