[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Albo było to jakieś nieporozumienie,albo to Broglie wydał ich na śmierć.Ale ani Viravolta, ani jego kompani nie mogli w to uwierzyć.Aby sprawę wyjaśnić, Saphir była gotowa sama podjąć się tego ryzykownego zadania.Rola, jakąmusiał odegrać Viravolta, dramaturg i panna d Eon, była równie niebezpieczna.- Doliczyłem się dziesięciu.Stoją wokół domu.Zapadła noc.Księżyc świecił zza chmur.Widoczny w dali dwór wyglądał na tym pustkowiu jakgotycki zamek, wokół którego krążyły nietoperze i sowy.Na piętrze migotały światła.Wpołudniowo-wschodnim rogu wznosiła się wieża o szpiczastym dachu.Po obu stronach schodówprowadzących do domu widać było pozostałości po starej fosie.Nieco dalej, nad stawem, rechotałyżaby.- Pójdę się rozejrzeć - zaproponował Pietro.- Dokąd? - syknął Beaumarchais.- Przejdę górą.- Jaką górą? - padło pytanie z ust panny d Eon.Pietro uśmiechnął się, kładąc palec na sznurze przy kapeluszu.- Dam wam znak.I odszedł.- Viravolta, wracaj!Lecz on nie usłuchał.- Jest niepoprawny - westchnął Beaumarchais.- Jak to Włosi - dodał d Eon.Pietro zniknął w ciemnościach.Zobaczyli jeszcze, jak przemknął niepostrzeżenie między dwomastrażnikami, którzy przyświecali sobie latarniami, patrolując dawną fosę na południu.Ukryty zawieżą Pietro spojrzał w górę.Na piętrze, około dziesięciu metrów nad nim, ktoś zostawił otwarteokno, wystarczająco duże, żeby wszedł przez nie człowiek.Jedno skrzydło, okute ołowiem, lekkokołysało się na wietrze.Pietro sięgnął po wsunięty za pas pistolet Marienne a.Przykręcił tuleję dolufy i sprawdził mechanizm wyrzutu.Musiałnajpierw rozplątać metalową linkę, którą wzmacniały węzły.Do dzieła! Ale te węzły.To nie miałosensu.Linka była tak poplątana, że kolejne próby nic nie dawały.Rozejrzał się.Wkażdej chwili ktoś mógł go zauważyć.Wpychał hak do tulei, aż w końcu usłyszał długo wyczekiwanydzwięk.Potem skierował przyrząd w stronę okna.Pyk.I nic.Pyk, pyk, pyk.Pietro spojrzał na tuleję.Tymczasem Beaumarchais zajmował sobie czas, jak potrafił, nie chcąc marnować ani chwili.- Widzi pani, panno d Eon.My dwoje, tutaj.nocą, pośród zarośli.Objął ją w talii, ale panna mu się wyrwała.- No nie, to jakiś koszmar!Urażony Beaumarchais nie nalegał.Uśmiechnął się niewyraznie.D Eon wzruszył ramionami.Dramaturg westchnął i spojrzał tam, gdzie zniknął Pietro.- Oj - szepnął.- Co się dzieje?- Idą - rzucił Beaumarchais, wskazując brodą miejsce, w którym stał Viravolta.Człowiek z latarnią niebezpiecznie się zbliżał.Jeszcze kilka metrów dzieliło go od wieży, za którąprzyczaił się Wenecjanin.Na twarzy Beaumarchais go pojawił się grymas.Obaj z d Eonem wyczekiwali.- Musimy coś zrobić! - szepnął d Eon.- Ale co?- Nie wiem! Niech pan zagwiżdże!- Ale po co?Pokręcił głową, wzruszył ramionami i pochylił głowę.Beaumarchais podniósł kamyk.Wychodząc z kryjówki, rzucił nim mocno w stronę człowieka zlatarnią, a potem schował się w zaroślach.- Na nic lepszego pana nie stać?!Beaumarchais znowu się skrzywił.- Naprawdę, czasami brak panu temperamentu - gniewał się d Eon.Kamień odbił się od ściany domu.Latarnia natychmiast zmieniła kierunek.Zaniepokojony wartownik zawrócił.Po kilku metrach zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać.Beaumarchais i d Eon wstrzymali oddech.Latarnia kołysała się w prawo i w lewo.Mężczyzna wpatrywał się w ciemności.Zimny wiatr poruszał liśćmi kasztanowców.Puk, puk, puk.Pietro wyciągnął ręce, wciąż celując w okno.Człowiek z latarnią znowu ruszył na obchód.Zbliżał się do niego.Tym razem Pietro go usłyszał.Szybciej! Szybciej!I wciskał palcem przycisk.Człowiek z latarnią był tuż-tuż, kiedy lina wystrzeliła, drgając.Blokada puściła i metalowy hak błyskawicznie przeleciał przez otwarte okno, wpadając dopomieszczenia.Pietro pociągnął linkę i hak zaczepił się o parapet już za pierwszym razem.Wenecjanin wyprężył się.Teraz musiał już tylko wcisnąć przycisk, żeby lina zaczęła się zwijać,wciągając go na górę.Człowiek z latarnią wyłonił się zza węgła.Zwiatło omiotło ziemię pod nogami Viravolty.Zatrzymało się na chwilę, jakby wartownika cośzaniepokoiło.Przyczajony w krzakach Beaumarchais zadrżał.D Eon chwycił go za rękę.Pietro był ocalony.Przeszła chmura, potem znów wyłonił się księżyc.Ledwie zdążyli zauważyć, jaknoga Wenecjanina znika za oknem.- Udało mu się! - szepnął Beaumarchais.- Ale co teraz? - zapytał d Eon.- Zrobimy to, co kazał.Zaczekamy na jego znak.Viravolta szybko zsunął się na kamienną posadzkę dworu.Udało się.Nie było trud.Zamarł.Zobaczył trzy wymierzone w siebie pistolety.Uśmiechnął się blado.Zakapturzona głowa powiedziała ironicznym tonem:- Dobry wieczór.*Zawieziona do dworu karocą Anna Santamaria znajdowała się teraz w dużym salonie na najwyższympiętrze.Powitał ją tu sam Stevens.Po chwili dołączył do nich Bajkarz.Otoczona przez porywaczy, z uniesioną głową i opaską na oczach, stała przed nimi.Wciąż jeszczemiała związane ręce, pasemko włosów opadało jej na czoło, a piersi falowały nieco za szybko.Stevens trzymał w ręce jej sztylet.Po chwili odłożył go na stół pośrodku pokoju.- Powiecie mi, gdzie jestem? - zapytała na pozór beztrosko.- I kto zniża się do porywaniabezbronnych kobiet?Stevens uśmiechnął się.- Nie przesadzajmy z tą bezbronnością.Bajkarz usiadł nieco dalej, przy dużym kominku.Podparł brodę dłonią w rękawiczce.Od czasu do czasu nonszalancko omiatał posadzkę stopą usuwając popiół i pył.Przy kominku, nażelaznych hakach, wisiały dmuchawy i pogrzebacze.Sufit był zdobiony dębowymi belkami.Salonoświetlał stary kinkiet zawieszony na łańcuchu pod północną ścianą.Podniszczone tapiserie,ukazujące sceny z polowania w lasach Saint-Germain, zakrywały ścianę południową.Od wschodukremowe zasłony oddzielały ich od drugiego skrzydła budynku.Stół na wygiętych nogach i sześćkrzeseł zajmowały środek salonu.Były ustawione na dywanie, którego chyba dawno nie czyszczono.W rogu pokoju, na biurku z dwoma kandelabrami leżały rozwinięte plany.Za oknem w mrokurysowały się targane wiatrem drzewa i świecił księżyc.Dalej wznosiły się domostwa Herblay ikościół z dzwonnicą.Stevens podszedł do Anny i pogłaskał ją po twarzy.Odwróciła głowę.- No, kochanie, moja złośnico.Uspokój się.Zwrócił się do Bajkarza.- Dopadł pan lokaja, nie dosięgnął pana.Teraz mści się pan na żonie?- Lokaja.? Pana? O czym pan mówi? - zapytała Anna.- Może mam inne plany.Mając ją w ręku, zmusimy Viravoltę do wszystkiego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]