[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zmęczona skuliła się na rufie.Jej włosy tak ociekały wodą, że można je byłowyżymać; znalazła w nich zimną poduszkę, gdy spróbowała wyciągnąć się w wygodniejszejpozycji.Bębnienie deszczu i chlupot rzeki koiły, usypiały.Kiedy spała po raz ostatni?Zdawało się, że całą wieczność temu.Męka ostatnich paru dni wyczerpała ją zupełnie,wyssała siły fizyczne i psychiczne.Jak przyjemnie było leżeć tutaj, samotnej wśród rzeki,deszczu i nadchodzącego świtu.Teres usnęła.Przyszły do niej sny płynące jak rzeka.Splątane sceny bitewne z błyszczącymiklingami szukającymi jej ciała.Walczyła jak szalona, ale jej ruchy były powolne, niezdarne.Rąbała następujących napastników, lecz na ich skórze nie ukazywały się żadne rany i zbliżalisię do niej coraz bardziej, choć dzgała i siekła ich nieustępliwe ciała.Wbijały się w niąmiecze, darły skórę.Zdawało jej się, że czuje ból; leżąc jęczała i wiła się, niezdolna dopełnego przebudzenia.Twarze płynęły koło niej jak dryfujące z prądem szczątki.Znajome, o znanychnazwiskach; anonimowe, które przemknęły jej przed oczami w szale walki.Malchion -zawsze drwiący, wyśmiewający się z niej, a równocześnie dodający odwagi.Ristkon - ztwarzą ohydnie zsiniałą i krzywym złośliwym uśmiechem.Jego bicz trafił ją w twarz, raniącpoliczek.Jego dłonie chwytały ją, drapały, wreszcie zmieniły się w pełzające po jej cielepająki.Dribeck - dumny i pełen pogardy - nie czyniący żadnego ruchu, póki jego przebiegłyumysł nie podszepnął mu, jak działać z największą korzyścią.Jego słowa tak przekonujące, ajego serce czarne od kłamstwa.Kane - z twarzą ukrytą za maską.Tajemniczy.Wkraczający,gdy los miał się odwrócić, kiedy indziej bywał tylko zjawą.Jego działania zawsze inatychmiast wytłumaczane.A za maską.jakie motywy, jaki tajony śmiech?Dziwny pierścień, który nosił.Jego złowrogi klejnot jarzył się w jej wyobrazni,nieprawdopodobnie wielki nieznośnie błyszczący, nie do pomyślenia zły.Przeświecał przezjego maskę, swym wrogim światłem zaćmiewając niebieski płomień żądzy mordu w jegooczach.Przerażenie coraz większe, zmora budząca swym dotknięciem szaleńczy strach.Krwawnik był olbrzymi, ogromny jak słońce.Kane znikł w jego głębinach.Złowrogi blaskpochłaniał ją szarpał jej umysłem, choć walczyła nieprzytomnie, wysysał, jej duszę z pasjąwampira.W jego piekielnym świetle, majaczyły niewyrazne postacie.wijące się, ludzkie,humanoidalne, zupełnie nieludzkie.Byli to niewolnicy Krwawnika, ich dusze w wieczystejmęce podsycające jego żar Klejnot był żywy, świadomy! Jego aura pełzała, zagarniając całąZiemię w swe pulsujące płomienie.Już spostrzegł Teres, zapragnął jej, wyciągnął swegorejące macki, by ją schwycić.Dotknięciami badał jej umysł!Wrzasnęła i wyprostowała się nagle, niemal przewracając łódkę.W ustach miałagorzki smak trwogi.Trzęsąc się i czując mdłości oparła się przygarbiona o rufę, próbując woszołomieniu zebrać myśli.W jej mięśniach kurcz palił ogniem.Jasność.Słońce stałowysoko.Deszcz przestał padać, mgła jeszcze wisiała w powietrzu.Była na rzece.Nie była na rzece.Zmieszana, zagubiona Teres rozejrzała się.Aódz nie płynęła już z bystrym prądem,nie widać było wysokich; brzegów.Zamiast tego jej stateczek dryfował apatycznie przezciepławe bagno.Otaczała ją bezładna masa mulistego błota i duszących się od pnączy drzew.Ostrzeżenie Kane'a! Ciemność, jej drzemka! Gdy rzeka Neltoben wezbrała nagle, jejzamulone południowe odgałęzienie zalała fala powodziowa.Gdy spała, łódz pochwycił tenpłynący nieprawidłowo prąd.Zdryfowała do Kranor-Rill!W niewesołym nastroju przypomniała sobie ponure opowieści o tym niezdrowymmoczarze.o morderczych stworzeniach, pełzających przez jego labirynty, zdradliwychpołaciach niezgłębionej kurzawki, o zrujnowanym mieście, wybudowanym jakoby wzapomnianym zaraniu Ziemi i o przerazliwych Rillytich, odprawiających nad pochwyconymiludzmi jakieś ohydne obrządki w głębiach moczarów.Zadrżała.Słońce póznego porankaprzeglądało posępnie przez unoszącą się nad bagniskiem mgłę.Nie czas na panikę, powiedziała sobie, ciągle jeszcze wstrząśnięta okropnościamiswego snu.Strząsnęła z ramion pelerynę, związała swe skołtunione włosy.Na twarzy, gdziedosięgła jej nisko zwisająca gałąz, odkryła krew.Jasny Ommemie, jak głęboko w Kranor-Rillzapłynęła jej łódz?Wyglądało, że bardzo głęboko.Niewielki prąd poruszył jej łodzią.Rozglądając siędostrzegła tylko labirynt zalewów, prowadzących.kto wie, dokąd prowadzących? Wezbranewody pokryły większość ławic błota, korzenie powietrzne cypryśników pogrążone były wwodzie; jaworowe zarośla zalewał płynny muł.Teres mogła tu zdryfować z tysięcymożliwych kierunków.Ze stoickim spokojem ujęła wiosła i zaczęła posuwać się przez cętkowaną pianą wodę.Dopóki wiosłowała przeciw prądowi, jej kurs musiał prowadzić na zewnątrz bagniska.Niestety w tym miejscu prąd był taki nikły, że nie była pewna jego kierunku, a nawet jegoistnienia.Niespokojny sen prawie nie zmniejszył jej zmęczenia.Wkrótce plecy i ramiona miałasztywne z bólu.Dla człowieka nienawykłego wiosłować, łódz była ciężka.Ale tutaj groziłojej wielkie niebezpieczeństwo, zmusiła więc swe oporne ciało do wiosłowania, wiosłowania,wiosłowania.Jeden z zalewów okazał się ślepą uliczką.Zaklęła gorzko, zmuszona do zawrócenia zdrogi.Jej rozmiękczone deszczem dłonie zaczęły ocierać się i pokrywać bąblami od wioseł.Trochę pomogło, gdy owiązała ich uchwyty pasami jedwabiu, oddartymi z przepaskibiodrowej.I nagle dziób uderzył w jakąś podwodną przeszkodę, wstrząsając łodzią.Rozszerzonymi ze zdziwienia oczami wpatrzyła się w deski.Z ulgą stwierdziła, że żadna niezostała złamana.Ale łódz wyglądała jak zawieszona nad czymś -jak? Z pewnością nie wpadłana żadną łachę błota.Pomimo swego opanowania Teres wrzasnęła na widok dłoni z błonami pływnymi,uderzających w burty.Jak wywołane magicznie demony, Rillyti powstali z błotnistych głębinmoczaru.Ilu? Dziesięciu, piętnastu.co za różnica? Otaczali jej łódz, okrążali z pluskiem,zostawiając smugi piany, wstawali zza plątaniny korzeni cypryśników, wyślizgiwali się zociekających wilgocią zarośli na błotnistych płyciznach.Aódz zakołysała się gwałtownie.Teres rzuciła wiosła i skoczyła po miecz, leżący tużpod ławką dziobową.Nagły przechył prawie wywrócił łódkę, cisnąwszy oszołomioną Teresna dno.Próbowała podnieść się na nogi, ale prawie wypadła za burtę, gdy łodzią zatrzęsłoznowu.Płetwiasta dłoń wystrzeliła zza burty i chwyciła ją za ramię.Teres warknęła zezwierzęcą nienawiścią, waląc pięścią unieruchamiającą ją łapę, zatapiając zęby w jejśmierdzącą, łuskowatą skórę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]