[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stanowczo - każdy z tych wężów miał w sobie coś fletowego.Po prostu trudno byłookreślić, czy są to zwykłe węże, czy też niezwykłe flety, obdarzone życiem i wyposażone w żądłajadowite.Przez całą noc trwał taniec wężów.Skoro świt zbliżać się zaczął, taniec zwolna jął ustawać.Węże stopniowo i kolejno nieruchomiały, aż wreszcie przy pierwszym brzasku poranku ogarnął je nagłyi gromadny bezruch.Po czym zwinęły się, skłębiły i ukryły w swych norach pod powierzchniądiamentową.Wówczas wyszedłem z groty.Wiedziałem bowiem ze słów dziwacznej pieśni, że węże owe przez dzieńcały śpią snem kamiennym.Nie groziło mi więc -żadne niebezpieczeństwo.Postanowiłem skorzystać znowych odwiedzin Roka, aby z jego pomocą wydostać się z Kotliny.Przypuszczałem, że Rok, jako ptakdrapieżny i mięsożerny, złakomi się na krwią dotąd woniejące zwłoki nieoględnej sarenki.Przykrępowałem siebie mocno do owych zwłok i czekałem cierpliwie na przylot Roka.Czekałem aż dosamego południa.W południe posłyszałem w niebiosach znajomy szmer skrzydeł, które rzuciły na dnokotliny cień olbrzymi.Po chwili ujrzałem Roka, jak spuścił się na dno kotliny, przysiadł na szponach,rozpłaszczył skrzydła po ziemi i jął nimi uderzać po diamentowej powierzchni.Gdy sporo już diamentówutkwiło mu w piórach, zaniechał swej młócki skrzydlatej i zwrócił dziób i ślepie ku sarnie.Zwabił gowidocznie smakowity zawiew przelanej wczoraj krwi.Podbiegł do sarny, pochwycił ją w szpony i uniósłw błękity nie wiedząc o tym, że wraz z sarną unosi moją, przywiązaną do niej osobę.Nie wiem, jak długo trwał nasz lot w powietrzu.Zawieszony bowiem w przestrzeni i nie osłonięty tymrazem skorupą jaja, doznałem nagłego zawrotu głowy i straciłem przytomność.Gdym zmysły odzyskał,zbliżaliśmy się już do celu podróży.Tym celem był dąb wyrosły pośrodku jednej z obszernych dolin,dąb tak niezwykłych rozmiarów, że wydał mi się z dala zieleniejącą górą.W dębie tym znajdowała siędziupla takiej wielkości, że dość wygodnie można by w niej było pomieścić cały Bagdad zprzedmieściami.Do wnętrza tej dziupli wleciał właśnie Rok.Czekały nań w gniezdzie potwornieolbrzymie pisklęta, którym Rok rzucił na pożarcie przyniesioną w szponach sarnę, sam zaś zniknął wprzeciwległym otworze, prowadzącym widocznie do dolnych wnętrzy i skrytek.Po chwili Rok wrócił dogniazda.Zauważyłem natychmiast, że skrzydła jego były starannie ogołocone z diamentów.Wstrząsnąłnimi z lekka, raz jeszcze spojrzał na pisklęta zajęte powolnym i niedołężnym pożeraniem sarny iwyleciał nagle z gniazda, zapewne w celu zdobycia nowego pokarmu dla piskląt.Wówczas rozwiązałem sznury, którymi sam siebie do sarny przymocowałem, i wyskoczyłem spodsarniego tułowia na sam niemal środek gniazda.Zląkłem się w pierwszej chwili popłochu, który mojenagłe zjawienie mogło wywołać wśród piskląt.Obawiałem się, iż poczną wrzaskiem nawoływać Roka.Pisklęta wszakże mimo olbrzymiego wzrostu były tak głupie i niespostrzegawcze, że nawet nie zwróciłynajmniejszej uwagi na moją osobę.Zbliżyłem się ciekawie do otworu, w którym był zniknął Rok.Postanowiłem zbadać owo tajemnicze wnętrze.Przypuszczałem, iż Rok składa tam swoje diamenty, jakto częstokroć zdarza się w bajkach.Wkroczyłem tedy ciekawie do otworu.Trafiłem początkowo naciemny, długi, zawiły korytarz, którego podłoga była widocznie spróchniała, gdyż pod moimi stopamidostrzegłem fosforyczne migoty próchna.Na końcu korytarza namacałem dłonią olbrzymi pień, który,jak mi się zdawało, wisiał na jakimś sznurze.Uchyliłem nieco pnia i stwierdziłem, iż zawieszony nasznurze pień przesłaniał nowy otwór, zastępując w ten sposób drzwi.Prócz tego w nowym otworzezauważyłem światło różowe, które oślepiło nagle moje oczy i wzbudziło większą jeszcze ciekawość.Odsunąłem w bok pień drzewny i zanim wrócił na miejsce, wbiegłem przez otwór w ową różowąświatłość.Drzwi same zamknęły się za mną, to znaczy, iż pień powrócił na dawne miejsce.Rozejrzałem się dokoła i zdumienie moje nie miało granic! Znajdowałem się oto w cudownej komnaciepałacowej, zalanej różowym światłem lamp, które, wisząc u stropu, kołysały się rytmicznie, jakby wtakt niesłyszalnej muzyki.W głębi komnaty stała złocista otomana, a na niej spoczywała pięknakrólewna, która właśnie paląc nargile ziewała tak czarownic, że nie mogłem oderwać oczu od jejwdzięcznych i porywająco słodkich poziewań.Przed królewną, obok otomany, stał złoty stolik.Na złotym stoliku stał złoty półmisek, na złotympółmisku leżało kilka diamentów, w których natychmiast poznałem diamenty z wiadomej mi kotliny.Królewna spojrzała na mnie i ziewnęła rozkosznie.Oczarowany i ośmielony tym niezaprzeczenierozkosznym ziewnięciem, zbliżyłem się do niej o krok jeden.Tym razem królewna ziewnęła bardzo gościnnie i zachęcająco
[ Pobierz całość w formacie PDF ]