[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nieco okrężną trasą pokonali kolejne ulice i bez żadnych przygódwrócili do wynajętego czerwonego sable’a.* * *Reacher dopił kawę i pomaszerował w stronę domu Armstrongów.W miejscu, gdzie drogę blokował namiot, zszedł na jezdnię.Białypłócienny tunel prowadził wprost do frontowych drzwi.Byłyzamknięte.Reacher szedł dalej, zatrzymał się na chodniku tuż przedNeagley nadchodzącą z przeciwnej strony.– W porządku? – spytał.– Kilka okazji – odparła.– Nie widziałam nikogo, kto chciałby jewykorzystać.– Ja też nie.– Podoba mi się namiot i opancerzony wóz.– Tak.To eliminuje karabiny.– Nie do końca.Snajperski kaliber pięćdziesiąt przebiłby pancerzpociskiem AP lub API Browninga.Reacher się skrzywił.Oba pociski budziły respekt.Standardowypociskprzeciwpancernyprzebijastalowypancerz,pociskprzeciwpancerno-zapalający przepala się przezeń na wylot.W końcujednak pokręcił głową.– Nie miałby szansy wycelować.Najpierw musiałby zaczekać, ażnadjedzie samochód.Mieć pewność, że Armstrong jest w środku.A potem strzelić do dużego jadącego pojazdu o ciemnych oknach.Szansa jedna na sto, że trafiłby akurat siedzącego w środku Armstronga.– Potrzeba zatem AT-cztery.– Też tak pomyślałem.– Wyposażonego w ładunek wybuchowy do ataku na samochód.Można też wstrzelić bombę fosforową do domu.– Skąd?– Wykorzystałabym okno na piętrze w domu obok rezydencjiArmstronga, po drugiej stronie uliczki.Ochrona skupia się z przodu.– Jak byś się tam dostała?– Udając kogoś uprawnionego, hydraulika, pracownika elektrowni.Kogokolwiek, kto mógłby przyjść z dużą skrzynką na narzędzia.Reacher w milczeniu pokiwał głową.– To będą ciężkie cztery lata – dodała Neagley.– Albo osiem.W tym momencie usłyszeli za sobą syk opon i szum potężnegosilnika.Gdy się odwrócili, Froelich wyskakiwała już z suburbana.Przystanęła obok nich, dwadzieścia metrów przed domem Armstronga.Gestem wezwała ich do samochodu.Neagley usiadła z przodu, Reacherwyciągnął się na tylnych siedzeniach.– Widzieliście kogoś? – spytała Froelich.– Mnóstwo ludzi – odparł Reacher.– Od żadnego nie kupiłbymtaniego zegarka.Froelich zdjęła stopę z hamulca i ruszyła powoli, nie dodając gazu.Cały czas trzymała się krawężnika.Zahamowała ponownie, gdy tylnedrzwi ustawiły się dokładnie na wysokości wyjścia z namiotu.Zdjęłarękę z kierownicy i rzuciła do mikrofonu zamocowanego na przegubie:– Jedynka gotowa.Reacher spojrzał w prawo poprzez płócienny tunel, zobaczyłotwierające się frontowe drzwi i wychodzącego mężczyznę.To byłBrook Armstrong we własnej osobie.Od pięciu miesięcy gazetyprześcigały się w drukowaniu jego fotografii, a niedawno Reacher samprzez cztery dni śledził każdy jego krok.Armstrong miał na sobiepłaszcz przeciwdeszczowy khaki, w ręku trzymał skórzaną teczkę.Maszerował przez namiot – ani wolno, ani szybko.Zza proguobserwował go agent w garniturze.– Konwój był fałszywy – oznajmiła Froelich.– Od czasu do czasu takrobimy.– Mnie nabraliście – przyznał Reacher.– Nie mówcie mu, że to nie ćwiczenia – poprosiła Froelich.–Pamiętajcie, on wciąż o niczym nie wie.Reacher wyprostował się i przesunął, by zrobić miejsce.Armstrongotworzył drzwi i usiadł obok niego.– Dzień dobry, M.E.– odezwał się.– Dzień dobry, proszę pana.To moi współpracownicy, Jack Reacheri Frances Neagley.Neagley odwróciła się nieco, a Armstrong wyciągnął długą rękęmiędzy siedzeniami, by uścisnąć jej dłoń.– Ja panią znam – powiedział.– Spotkaliśmy się na przyjęciuw czwartek.Jest pani jedną ze sponsorek.– Prawdę mówiąc, pracuje dla ochrony – odpowiedziała Froelich.–Przeprowadzaliśmy tam pewne tajne ćwiczenia.Analizę skutecznościzabezpieczeń.– Byłam zachwycona – zapewniła Neagley.– To wspaniale – odrzekł Armstrong.– Proszę mi wierzyć, jestembardzo wdzięczny za to, jak doskonale wszyscy się mną zajmują.Niezasłużyłem na to, naprawdę.Niezły jest, pomyślał Reacher.W głosie Armstronga, w wyrazie jegotwarzy, oczu widać było wyłącznie przemożne zainteresowanieNeagley, jakby wolał rozmawiać z nią niż z kimkolwiek innym na całymświecie.Musiał mieć też doskonałą pamięć, skoro zdołał ją zapamiętaćspośród tysiąca osób obecnych na przyjęciu cztery dni temu.O tak, tourodzony polityk.Teraz odwrócił się, uścisnął dłoń Reacherai rozświetlił wnętrze samochodu uśmiechem szczerej radości.– Miło mi pana poznać, panie Reacher.– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł Reacher i odkrył, żetakże się uśmiecha.Od razu polubił faceta.Armstrong miał ogromnyurokosobisty,otaczałagoauracharyzmy.A jeślinawetdziewięćdziesiąt dziewięć procent z tego uznać za polityczne udawanki,wciąż można było zachwycić się tym, co zostało, i to bardzo.– Pan też pracuje w ochronie? – zainteresował się Armstrong.– Jestem doradcą.– Spisujecie się naprawdę na medal.Cieszę się, że z nami pracujecie.W słuchawce Froelich coś pisnęło i agentka ruszyła naprzód,zmierzając w stronę Wisconsin Avenue.Włączyła się do ruchu, kierującsię na południe i wschód, do centrum miasta.Słońce znów zniknęło, zaprzyciemnianymi szybami miasto wyglądało szaro i smutno.Armstrongwestchnął cicho, z zadowoleniem wpatrując się w domy za oknem,jakby wciąż go zachwycały.Pod płaszczem miał nieskazitelny garnitur,gładką koszulę i jedwabny krawat.Wyglądał imponująco.Reacher miałnad nim pięć lat, siedem i pół centymetra i dwadzieścia kilo przewagi,ale w porównaniu z Armstrongiem czuł się mały, nieciekawy i słaby.Jednocześnie jednak wiceprezydent wyglądał bardzo prawdziwiei uczciwie – można było z łatwością wyobrazić go sobie w starej,podartej, kraciastej kurtce, rąbiącego drewno na podwórzu.Wyglądałna poważnego polityka, ale też fajnego faceta.Był wysoki, kipiałenergią.Błękitne oczy, przeciętne rysy twarzy, niesforne włosymigoczące złotem.Sprawiał wrażenie sprawnego fizycznie – niesprawnością nabytą na siłowni, lecz jakby urodził się silny.Miał silneręce, pozbawione ozdób poza wąską złotą obrączką.Popękane,niezadbane paznokcie.– Wojskowe szkolenie? Mam rację? – zagadnął.– Ja? – spytała Neagley.– Myślę, że oboje.Oboje jesteście przez cały czas czujni.Onobserwuje mnie, a pani okna, szczególnie na światłach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]