[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wreszcie przyszła kolej na mnie.Nigdym w życiu nie skakał na taką odległość i w takich okolicznościach.Nie doskoczyć do wyspy iwpaść po drodze do morza znaczyło tyle, co zostać przepiłowanym.Kilka razy już przysiadałem napokładzie, aby tym sprężyściej i tym rozpędniej odbić się w powietrze, i tyleż razy prostowałem się bezskutku, bojąc się spudłować.Wreszcie przyszedł mi do głowy pomysł doskonały.Zerwałem jeden zwielkich żagli i ująwszy go za końce rozpostarłem nad głową.Wicher uderzył w żagiel i wydął go nademną.Wówczas przysiadłem i z całych sił odbiwszy się od pokładu poskoczyłem, a raczej pofrunąłem,gdyż żagiel trzymał mię w powietrzu i ułatwiał niezmiernie przelot z okrętu na wyspę.Gdym sfrunął nabrzeg wyspy, kapitan wraz z całą załogą winszował mi mego pomysłu.Ogarnęła nas wszystkich radośćniezmierna.Oszukane w ten sposób piły ze złością miotały się w morzu, ukazując od czasu do czasuswe ostre, zębate narzędzia.Wyruszyliśmy niezwłocznie w głąb wyspy, aby zbadać, gdzie jesteśmy, i poszukać pożywienia.Pożywienia nie znalezliśmy, ale za to natrafiliśmy na jakąś dziwną, niezwykłą osadę, złożoną z lepianekpokrytych mchem i porostami.Większy jeszcze podziw zbudziła w nas osobliwa ludność tej osady.Były to karły, podobne do małychpsiaków.Skóra ich była czarna jak heban, a oczy purpurowe i błyskotliwe jak żużle.Pod szerokimnosem z ruchliwymi nozdrzami szerzyła się olbrzymia paszcza, uzbrojona w wielkie białe kły.Zoczywszy nas z dala, zaczęły rękami dawać znaki uprzejme, zapraszając w gościnę.- Kapitanie - rzekłem - nie dowierzam jakoś tym ludziom i ich gościnności.Podobni są raczej dodiabłów niż do ludzi.- Pozory mylą - odrzekł kapitan.- Częstokroć spotykałem w życiu ludzi potwornych z dobrym sercem iludzi pięknego oblicza pozbawionych zgoła serca.Myślę, iż śmiało możemy zaufać znakom, które namdają.Z pewnością wśród tych potworów znajdziemy tkliwszą opiekę i gościnność niż gdzie indziej.Marynarze społem potwierdzili słowa kapitana.Pośpiesznym tedy krokiem zbliżyliśmy się do osady.Karzełki otoczyły nas i przyglądały się nam ciekawie z jakimś dziwnym, rzekłbym, smakowitymwyrazem twarzy.- Kapitanie - szepnąłem znowu - czy nie uważasz, iż te karły patrzą na nas zbyt smakowicie? Czy niejest to spojrzenie wytrawnych i wybrednych ludożerców? Patrzą bowiem tak, jakby przemyśliwały nadtym, jakimi korzeniami i sosami przyprawić to mięsiwo, które tymczasem uważamy za własne,niejadalne i nietykalne ciało.- Jesteś zbyt podejrzliwy - odrzekł kapitan.- Są to raczej dobroduszne potwory, które chcą się z namipodzielić zapasami swojej żywności.Marynarze znów potwierdzili słowa kapitana, zaś on na migi starał się powiadomić karły, iż odczuwagłód i pragnienie.Karły natychmiast odgadły porozumiewawcze ruchy kapitana.W tłumie ich powstałzgiełk i wrzawa.Widocznie naradzały się nad czymś i kapitan niezwłocznie nam wyjaśnił, iż - jegozdaniem - naradzają się nad wyborem potraw, ażeby wystawnym jedzeniem godnie uczcić nasz pobytna wyspie.W okamgnieniu roje karłów zakrzątnęły się wokół i natychmiast jedne z nich ustawiły przednami stół, drugie - zydle, a reszta pobiegła do pobliskiej lepianki, z której wypadła gwarnie, niosącdziwaczne kielichy i pokrętne butle.Zasiedliśmy do stołu w oczekiwaniu jadła i napoju.Karły podały nam kielichy i ze wstrętnymuśmiechem na twarzy napełniły je zielonkawym trunkiem z pokrętnych butli.Trunek ten wydzielał wońtak gęstą, ponętną, upajającą i oszałamiającą, że kapitan i wszyscy marynarze z zachwytem wychylilido dna swe kielichy, zanim zdążyłem ich ostrzec.Byłem pewien, że trunek ten zawiera jakieś ziołasenne, które odbierają przytomność i obezwładniają najzupełniej tych, co się nie oparli jego wonnymurokom.Toteż nie opróżniłem swego kielicha.I dobrzem uczynił.Domysły moje sprawdziły sięniebawem.Kapitan pierwszy, a po nim kolejno wszyscy marynarze nabrali dziwnych, obłędnych,nieprzytomnych wyrazów twarzy.A był to obłęd dziwny i nieprzytomność osobliwa, zaczęli bowiemmówić rzeczy tak niespodziane, że włosy dęba stanęły mi na głowie! Oto ni mniej, ni więcej, ale zwielkim znawstwem i amatorstwem jęli doradzać rozmaite przyprawy i sposoby smażenia, najbardziejodpowiadające gatunkowi ich ciał.Zauważyłem z przerażeniem, iż karły nasłuchują uważnie tego, comówią owi nieprzytomni.Widocznie świadome były naszego języka, chociaż udawały, że nic nierozumieją.Kapitan, macając swe pulchne policzki i pomlaskując przy tym językiem, mówił na wpół do nas, nawpół do siebie:- Z takich policzków warto dwa befsztyki na świeżym masełku usmażyć.Z lekka po wierzchuobrzuciłbym je struganym chrzanem i otoczyłbym wieńcem z rumianych, tymże masłem przepojonychkartofelków.Na to jeden ze starych marynarzy, uderzając się po żylastych udach, zawołał:- Z takich udzców szynkę bym uwędził, nie na zwykłym dymie, lecz na jałowcowym, gdyż ten ostatnidodaje osobliwego smaku, odsmaku i posmaku.Wówczas jeden z młodszych marynarzy, przyglądając się swym dłoniom kościstym, rzekł z uśmiechemzadowolenia:- Dobry byłby ze mnie rosołek - rosołek na kościach z dodatkiem pietruchy, marchwi, selerów tudzieżkilku wonnych liści kapuścianych.Zgadłem, że karły posiadały znajomość naszego języka, gdyż jeden z nich, w stroju kucharza, podbiegłdo kapitana i do dwóch wspomnianych marynarzy i poklepawszy ich po ramieniu zawołał:- Dalej za mną do kuchni, mój befsztyczku, mój rosołku i moja szynko, jałowcowych dymówspragniona!Kapitan i dwaj marynarze usłużnie powstali ze swych miejsc i poszli w ślad za kucharzem.Nadaremniewołałem ich po imieniu! Nie słyszeli, nie chcieli słyszeć mych wołań i przestróg! Szatański napójoszołomił ich w sposób tak dziwny, iż rozkoszą przejmowała ich sama myśl o tym, że będą użyci dosmakowitych, przez nich samych obmyślonych potraw! Szli upojeni swym losem, nieprzytomni odobłędnej radości, rumiani od wypitego trunku, który trucizną szału zaprawił ich krew.W ich pochodziedo kuchni mogłaby ich powstrzymać ta jedna chyba wiadomość, że kucharz zamierza użyć ich doinnych potraw niż te, do których zgodnie z własnym przekonaniem byli przeznaczeni nieodparcie.Gdyby ktokolwiek szepnął do ucha kapitanowi, iż zeń nie befsztyk, ale zwykłą pieczeń lub sztukę mięsauczynią, kapitan na pewno spłonąłby ze wstydu lub uniósłby się gniewem.Ogarnął mię żal, wstyd iprzerażenie.Cóż mogłem jednak począć?Nikt nie dawał posłuchu moim przestrogom, które zawczasu czyniłem.Teraz było już za pózno!Wszyscy moi towarzysze stracili przytomność.Wstrętny i niezrozumiały szał rozpanoszył się w ichduszach, zatrutych osobliwym trunkiem.Każdy z nich śnił jeno i marzył o tym, jaką zeń potrawę uczynipotworny kucharz karłów.Widocznie karły były niezwykłymi smakoszami i prawa czy też obyczajewzbraniały im uroczyście najmniejszej pomyłki w zastosowaniu materiału do odnośnych przeznaczeńkulinarnych, czyli w zastosowaniu treści do formy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]