[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ależ to Dalmacja - uśmiechnąłem się.- A Dalmacja leży w Chorwacji.Jugosławiasię podzieliła.- Chorwacja, Dalmacja, Jugosławia - machnął ręką zniecierpliwiony John.- Nie lubięzanadto podróżować.To Mary kocha podróże.Wszędzie jest tak samo: zdzierają z człowieka.A teraz staruszek nieoczekiwanie wstał od stolika - muszę się położyć.Mary Dickinson poszła w jego ślady i również wstała.- Do zobaczenia, młodzieńcze.Starość nie radość.- Mary, nie zaczynaj.- Aha, mam do pana prośbę, młody człowieku - Mary Dickinson odwróciła się jeszczew moją stronę.- Niech pan wrzuci za nas tę monetę do Adriatyku.To mówiąc, pani Mary wręczyła mi wyjętą z torebki angielską monetę dwufuntową.Zabawni byli ci państwo Dickinson, ale odetchnąłem, gdy wyszli z barurestauracyjnego.Z powodu przedłużających się formalności na granicy francuskiej, związanych zpodróżowaniem wehikułem, który był darem amerykańskiej Polonii, opuściłem Calais oczternastej.Postanowiłem przejechać tego dnia Francję i zanocować gdzieś blisko granicy,aby rankiem wyruszyć do Wiednia.Do granicy francusko-niemieckiej nie miałem już daleko i sam nie wiedziałem, czyjechać do Wiednia przez Niemcy, czy może przez urokliwą Szwajcarię.Nigdy nie byłem wkraju najlepszych zegarków, tysiąca banków i najbardziej dziurawego sera.Chciałemwreszcie zobaczyć ten kraj.Dlatego wybrałem nieco dłuższą drogę na Zurych prowadzącąprzez południową Lotaryngię.Kilka minut po czternastej zadzwonił telefon komórkowy.- Good afternoon, Pawle - usłyszałem głos szefa.- Jestem w Londynie.Pan Tomasz opowiedział mi szybko o środkach nasennych wsypanych do butelki zwodą mineralną.Ktoś chciał opuścić transatlantyk bez jego towarzystwa.Czy chodziło oWunderalpa, czy o Pamelę Norman - nie wiedział.- Jedz do Wiednia i dowiedz się co nieco o naszym emerytowanym dziennikarzuWunderalpie.Nie mogę wprost uwierzyć, że miałem go w ręku, a on uciekł.- A pan, szefie?- Najpierw muszę coś zjeść.Będziemy w kontakcie.Gdzieś w bezbarwnej okolicy zauważyłem jadący za mną samochód.Było to zamiastem Metz, na autostradzie, ciągnącej się wzdłuż rzeki Mozeli.Tym razem śledził mnieniebieski peugeot.Jechał za mną aż do Chaminot, więc, aby sprawdzić jego rzeczywisteintencje, zjechałem z autostrady, wybierając szosę biegnącą równolegle do A-31.Po prawejręce miałem teraz zalesioną dolinę Mozeli, po lewej nieco pagórkowaty teren.Peugeot jechałcały czas za mną.Byłem śledzony.W pewnym momencie zjechałem niespodziewanie na pobocze.Uczyniłem tak samojak w Anglii, aby sprawdzić, jak zareaguje kierowca jadącego za mną pojazdu.Reakcja byłaidentyczna, jak kierowcy rovera na M-40 w Anglii: pojazd nie zatrzymał się za mną, a minąłmnie rozpędzony, że nawet nie zauważyłem, kto siedział wewnątrz auta.Zresztą było toniemożliwe, gdyż peugeot miał przyciemnione szyby.Odczekałem kilka minut i ruszyłem za peugeotem.Docisnąłem pedał gazu i już pochwili usiadłem mu na ogonie.Peugeot momentalnie przyspieszył - tak więc powtórzyła sięhistoria z Anglii.Ale tym razem nie zamierzałem odpuścić.Peugeot gnał na złamanie karku, aja z łatwością jechałem za nim.W pewnym momencie strzałka szybkościomierza wskazywałasto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę i była to już brawura na granicy życia i śmierci.Peugeot jednak nie mógł wyciągnąć więcej niż dwieście na godzinę, więc z dziką satysfakcjąjechałem za nim, utrzymując stały dystans.I wreszcie kierowca peugeota połapał się, że minie ucieknie, dlatego zwolnił do stu kilometrów na godzinę.Zwolniłem także.Jechaliśmy tak kilka kilometrów, gdy w pewnym momencie peugeot wyhamował.Zrobił to nagle i niebezpiecznie, z piskiem opon, aż wreszcie stanął zaledwie kilkacentymetrów przed krawędzią porośniętego wysoką trawą rowu.Wyminąłem go i pojechałemdalej jak gdyby nigdy nic, obserwując we wstecznym lusterku niebieski pojazd.Stał wdalszym ciągu skośnie na poboczu i nie zanosiło się na to, aby mógł dalej jechać.Zjechałemzatem z szosy w nieco gęstszy lasek po prawej stronie, opadający łagodnie ku rzece, iukryłem w nim wehikuł, a następnie zabrawszy ze schowka lornetkę poszedłem w kierunkuszosy.Peugeot był oddalony ode mnie o pół kilometra.Dwie osoby stały obok niego iwymachiwały rękami.To byli państwo Mary i John Dickinsonowie! Mężczyzna co pewienczas kopał z furią, o jaką go nie posądzałem, w sflaczałą oponę i zrozumiałem, że złapaligumę.Nie wezwali pomocy drogowej.Wolno, ale sprawnie sami założyli małe, pomocniczekoło, na którym mogli przejechać do najbliższej stacji obsługi samochodów.Po półgodzinie ruszyli wolno, a ja odczekałem kilka minut i, kiedy na szosie pojawiłasię ciężarówka, dopiero wtedy odważyłem się opuścić kryjówkę.Z początku jechałem zaciężarówką, aby ukryć się przed wzrokiem Dickinsonów, jednak po chwili ciężarówkaskręciła na Marbache, a ja stwierdziłem, że niebieski peugeot przepadł! Albo się zorientowali, że ich rozpoznałem i postanowili przeczekać w jakimśukryciu, albo skręcili wcześniej w innym kierunku - rozmyślałem. Dlaczego mnie śledzili?I kim byli? Zdaje się, że straciłem okazję, aby to sprawdzić.Ukrywszy wehikuł na prywatnym parkingu i znalazłszy w miarę tani nocleg bliskoStarówki, udałem się na rekonesans po Nancy.Miałem nadzieję na spotkanie tutaj Mary iJohna Dickinsonów.W związku z tym poszedłem na Place Stanislas.Usadowiłem się naplecionym foteliku na tarasie kawiarni przyległej do hotelu De Ville i obserwowałemprzechodniów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]