[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Emile Chambord odwróciłsię z fotelem i wytrzeszczył oczy, jakbyzobaczył ducha.Potem przeniósł wzrok na Jona, który wpadł do środka z pistoletami wobu rękach, wypatrując terrorystów.Ale terrorystów tam nie było.- Dlaczego pana nie pilnują? - spytał zdumiony.Naukowiec wzruszył ramionami.- A niby po co? Mieli Teresę i pana.Przecie\ w tych okolicznościach nie zniszczyłbymkomputera i nie uciekł, prawda?Jon machnął pistoletem w stronę drzwi.- Chodzmy.Szybko!- A co z moim komputerem? - spytał z wahaniem Chambord.- Zostaw go, tato! - krzyknęła Teresa.- Pospiesz się!Smith zerknął na zegarek.- Mamy tylko pięć minut, czas ucieka.- Chwycił Chamborda pod rękę i pociągnął za so-bą, zmuszając go do biegu.Jeden korytarz, drugi, wreszcie główny hol.Zza frontowych drzwidochodził czyjeś oskar\ycielski głos.Albo stra\nik się ocknął, albo właśnie go znalezli.- Z powrotem! - rzucił Jon.Pokonali ju\ połowę drogi, gdy w sali pod kopułą buchnął gwar gniew-nych głosów, azaraz po nich tupot wielu nóg.Smith wetknął za pasek oba pistolety, odczepił nadajnik ipchnął Chambordów do okna.- Tędy.Szybko! - Popędzając ich, włączył nadajnik i szepnął do mikrofonu: - Mamy go.Jesteśmy cali i zaraz nas tu nie będzie.Niech twoi odpalają.Randi podeszła bli\ej domu i czekała teraz pod cienistymi, pachnącymi liśćmi poma-rańczowego gaju.Po raz kolejny spojrzała na zegarek i po raz kolejny ze ściśniętym sercemstwierdziła, \e elektroniczne cyferki migają z zatrwa\ającą wprost szybkością.Cholera jasna.Dziesięć mi- nut, które im dała, ju\ minęło.Księ\yc skrył się za czarną chmurą i tem- peratu-ra nieco spadła, tymczasem ona spływała potem.W trzech oknach dawnego haremu i w salipod kopułą paliło się światło, ale nic wartego uwagi się nie działo.Jeszcze raz spojrzała na zegarek.Jedenaście minut.Wyrwała z ziemi garść trawy i wrazz korzeniami cisnęła to wszystko w mrok.Nagle zatrzeszczał nadajnik i o\ywiona nadzieją, z mocniej bijącym sercem przytknęłago do ucha.176-.Niech twoi odpalają.Z ulgą podała mu swoje namiary.- Macie pięć minut - dodała.- Kiedy Saratoga" odpali.- Rozumiem - przerwał jej Jon.Zamilkł, jakby się zawahał.- Dzięki, Randi.- Powodze-nia.Głos uwiązł jej w gardle.- Tobie te\, \ołnierzu.Zwróciła twarz ku zachmurzonemu niebu, zamknęła oczy i odmówiła krótką modlitwędziękczynną.Potem zrobiła to, co musiała: podniosła nadajnik do ust i wydała Saratodze"rozkaz.Rozkaz śmierci.Stał pod oknem.Teresa ju\ miała wejść na parapet, gdy nagle zerknęła na ojca i zmar-twiała.Jon spojrzał przez ramię.Chambord trzymał w ręku pistolet.Celował prosto w niego.- Odsuń się, dziecko - powiedział, mierząc mu w pierś.-Niech pan to zostawi, pułkowni-ku.- Smith odruchowo wyszarpnął zza pasa broń.- Papa! Co ty robisz?- Ciii, dziecinko.Nie martw się, wiem, co robię.- Chambord wyjął z kieszeni walkie-talkie.- Mówię powa\nie, panie pułkowniku.Proszę rzucić broń albo pana zastrzelę.- Doktorze.- wykrztusił zaszokowany Jon.Opuścił pistolet, lecz wcią\ trzymał go wręku.- Zachodnie skrzydło - rzucił do mikrofonu Chambord.- Daj ich tu.Wszystkich!Oczy mu błyszczały.Z podniecenia, z uniesienia.Oczy fanatyka.Smith przypomniałsobie wyraz obojętności, a nawet dziwnego rozmarzenia na jego twarzy, gdy nakrył ich Mau-ritania.I raptem go olśniło.- Pana nie porwano.Pan jest z nimi.To dlatego sfingował pan swoją śmierć.To dlategonikt pana tu nie pilnował.Cały czas był pan w zmowie z Mauritania, \eby Teresa myślała, \ejest pan ich więzniem.- Nie jestem z nimi, pułkowniku - odparł z pogardą Chambord.- To oni są ze mną.- Ojcze.- zaczęła Teresa z niedowierzaniem w głosie.Zanim Chambord zdą\ył na nią spojrzeć, do korytarza wpadli Abu Auda, Mauritania itrzech uzbrojonych terrorystów.Jon uniósł broń i wyszarpnął zza pasa berettę Teresy.Randi spojrzała na zegarek.Cztery minuty.Od strony willi doszedł ją nagle jakiś hałas.Krzyki, tupot nóg.Padły strzały, pojedyncze i seriami.Teresa i Jon nie mieli broni automa-tycznej.Bała się o tym myśleć, ale istniało tylko jedno wytłumaczenie: wpadli, nakryto ich.Potrząsnęła głową, chcąc odpędzić tę myśl i w tej samej chwili ponownie gruchnęły dwie se-rie wystrzałów.Zerwała się na równe nogi, popędziła do willi.I wtedy dobiegł ją ten upiorny śmiech:ktoś się tam śmiał, dumnie, triumfalnie.Ktoś krzyczał, wychwalał Allacha.Niewierni zginęli!Zamarła.Nie była w stanie myśleć, nie była w stanie niczego odczuwać.Nie, to nie-mo\liwe.Ale po dwóch pojedynczych wystrzałach wszystkie kolejne były wystrzałami z bro-ni automatycznej.Zabili ich.Zabili Jona i Teresę.Zalała ją fala smutku, a zaraz potem fala narastającej wściekłości.Nie, nie miała czasuani na to, ani na to.Najwa\niejszy był komputer.Komputer nie mógł pozostać w rękach terrorystów.Chodziło o zbyt wielką stawkę.O\ycie zbyt wielu ludzi.177Odwróciła się i popędziła przed siebie, jakby ścigało ją stado rozjuszonych wilków.Iprzez cały czas, przez cały czas musiała odpędzać od siebie obraz twarzy Jona.Jego ciemno-niebieskich oczu.Jego policzków.Jego zaciśniętych szczęk, gdy wpadał w złość.Jego śmie-chu.Jego wybuchów złości.Jego inteligencji.Podmuch eksplozji cisnął ją trzy metry do przodu.Głowę rozsadzał jej ogłuszający huk,huk przenikający na wskroś całe ciało, w plecy buchnął \ar.Jakby pchnęła ją łapa rozsierdzo-nego demona.Gdy w powietrzu zaświstały odłamki, gdy ich deszcz spadł na ziemię, wpełzłapod gałęzie drzewa oliwnego i zasłoniła głowę rękami.Siedziała pod murem, patrząc na \ółto-czerwone płomienie strzelające w niebo z miej-sca, gdzie jeszcze niedawno stała biała willa.Włączyła nadajnik.- Zawiadomcie Pentagon - powiedziała.- Komputer zniszczony.Doktor Chambord nie \yje.Niebezpieczeństwo minęło.- Przyjąłem.Dobra robota
[ Pobierz całość w formacie PDF ]