[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Patrzyłna nią, jak odczołguje się na plecach od zarywającej się podłogi.- Coś mnie złapało - pisnął, prawie zaskamlał.- Pomóż mi, Ginger.Błagam.-Wyciągnął z dziury rękę; z palców ściekały mu jakieś szare gluty.Ginger zawyła i potrząsnęła głową, zadyndały lokówki we włosach.I nagle Dodge znikł w dziurze ziejącej pośrodku living roomu.Dom zadygotał znowu;ściany jęknęły jakby z żalu po stracie właściciela.Gipsowy pył trysnął ze szpar międzydeskami sosnowej boazerii, po czym zaległa cisza mącona jedynie przez poskrzypywaniebujanego fotela i żyrandola w kształcie koła od wozu.Jedna z lamp spadła, ale się nie stłukła.Znieruchomiała na okrągłym czerwonym dywaniku.- Dodge?.- wyszeptała Ginger Creech.Dygotała jak w febrze, łzy płynęły jej potwarzy, a stercząca ostro łopatka o mało nie przebiła skóry na jej plecach.- Dodge! -krzyknęła.Nie było odpowiedzi; spod podłogi dochodził tylko plusk wody cieknącej z pękniętejrury.Woda szybko się skończyła i plusk ustał.Ginger, walcząc z opornymi mięśniami, podpełzła do dziury.Musi tam zajrzeć! Niechce, nie wolno jej, nie powinna, ale musi, bo ta dziura zabrała jej męża.Dotarła dopostrzępionej krawędzi i żołądek podszedł jej do gardła, musiała więc zacisnąć mocnopowieki i zwymiotować.Kiedy mdłości ustąpiły, zajrzała w głąb dziury.Tylko mrok.Sięgnęła po leżącą na dywaniku lampę naftową i podkręciła knot.Płomyk zamigotał irozrósł się w pomarańczowy szpic.Ginger wsunęła lampę do dziury, przytrzymując siękurczowo drugą ręką najeżonej drzazgami krawędzi.%7łółty pył przesypywał się i wirował spiralnie.Zaglądała z wysokości dwóch i półmetra do piwnicy, w posadzce której ziała następna dziura wyglądająca jak - pomyślałaGinger - o Jezusie, synu Boży, Chrystusie święty -jak wygryziona w cegłach.Pod posadzkąpiwnicy zalegał gęsty mrok.- Dodge? - wyszeptała i echo podchwyciło ten szept: Dodge? Dodge? Dodge?Palce kobiety drgnęły spazmatycznie; lampa wypadła jej z ręki, przeleciała przezdziurę w posadzce piwnicy i spadała jeszcze kilka metrów, by rozbić się wreszcie o czerwonąteksaską glebę.Nafta buchnęła jasnym płomieniem.Na dnie dziury Ginger dostrzegłapołyskujący śluzowaty ślad pozostawiony przez coś, co powlokło jej męża do piekła.Zmysły ją opuściły.Zwinęła się w pozycję płodową i leżała dygocząc na wypaczonejpodłodze.Postanowiła wyrecytować dwudziesty trzeci psalm siedem razy, bo siedem toprzecież liczba święta, i jeśli będzie recytować wystarczająco głośno i wystarczająco silnietego pragnąć, to uniósłszy głowę zobaczy Dodge'a siedzącego w swoim fotelu pod ścianą iczytającego którąś ze swoich książek o prawie ubezpieczeniowym, i zobaczy telewizornastawiony na kanał religijny.Nie zobaczy tu natomiast ani śladu tego czegoś, co w żadnymwypadku nie może być statkiem kosmicznym.Zaczęła recytować, ale zaraz krtań ścisnęło jejprzerażenie: zapomniała słów psalmu!Kościelny dzwon bił niestrudzenie.To pewnie niedziela - pomyślała.Niedzielny poranek, jasny i rześki.Usiadła,wsłuchując się w to bicie.Co to za fioletowe światło wpada przez okno? Gdzie ten Dodge, coon tak długo robi w tej dziurze?.Zawsze lubiła brzmienie kościelnego dzwonu wzywającego wiernych nanabożeństwo.Czas się zbierać, Dodge dojdzie pózniej.A jak włoży dzisiaj ten czerwonygarnitur, to go obedrze ze skóry, żywcem obedrze! Wstała, oczy miała puste, na zakurzonejtwarzy lśniły ślady po łzach.Wyszła z domu, zrzuciła z nóg łączki i ruszyła boso przezBrazos Street.25.Najlepszy przyjaciel Sierżanta- No, nie bój się już, Scooter.Nie pozwolę, żeby ci się coś złego stało, o nie! - SierżantDennison poklepał Scootera po łbie i niewidzialne zwierzę zwinęło się w kłębek przy jegonodze.- Nie bój nic.Stary Sierżant cię obroni.Siedział na krawędzi estrady dla orkiestry pośrodku parku Trestona.Obserwowałprzed chwilą start helikoptera z pilotem i dwoma mężczyznami na pokładzie.Maszynawzniosła się na lakieś dwadzieścia metrów i odleciała na wschód.Warkot jej wirników ścichłszybko w oddali.Sierżant odprowadzał ją wzrokiem, dopóki mrugające światełka pozycyjne nie znikłymu z oczu.Zza rzeki dolatywało bicie dzwonu z wieży kościoła katolickiego, a na CelesteStreet i Cobre Road stało kilka osób, które gapiły się na czarną piramidę i wymieniały uwagina jej temat.Większość ludzi rozeszła się już jednak do domów.Sierżant przyglądał się przezchwilę obracającej się powoli kolumnie fioletowego światła; najbardziej przypominała mugodło zakładu fryzjerskiego.Nieruchoma chmura ciemnego dymu przesłaniała sklepienieświetlistej sieci, a w powietrzu unosił się swąd spalenizny.Nie podobał się Sierżantowi tenzapach; budził mroczne wspomnienia.Scooter zaskamlał.- No, no, nie płacz.- Głos Sierżanta był kojący, jego palce gładziły delikatniewyimaginowany kształt.- Nie zostawię cię.Pod estradą coś się poruszyło.Spojrzał w dół i zobaczył oblaną fioletowym światłemtwarz małej dziewczynki o zakurzonych kasztanowych włosach.Wystawiała głowę spodestrady i przyglądała mu się ciekawie.- Cześć - powiedział Sierżant.Poznał tę małą.- Jesteś córką pana Hammonda.Maszna imię Stevie.Nic nie odpowiedziała.- Znasz mnie chyba? Sierżanta Dennisona? Jednego popołudnia mamaprzyprowadziła cię do szkoły.Pamiętasz?- Nie - odparła ostrożnie Daufin, gotowa w każdej chwili wycofać się do swejkryjówki.- A ja pamiętam.To chyba było w zeszłym roku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]