[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Vanyel dostrzegł w stajni jeszcze jedno osiodłane zwierzę.Nie byłto jednak koń, ale stary, gruby kuc, na którym jezdzili kiedyś wszyscy Chłopcyz zaniku, a którego potem przekazano pod wierzch najstarszej damie Tressy. Wybacz, mój panie odezwał się z wahaniem jeden z parobków aletwój ojciec. Nic mnie nie obchodzi, co zarządził mój ojciec przerwał mu Vanyel zezłością. To nie jego czeka podróż na koniec świata na tym koniu na biegunach.To ja jestem wygnańcem i nie mam zamiaru jechać na czymś takim.Nie wjadę dostolicy na zwierzęciu, na którym będę wyglądał jak klaun.Poza tym Gwiazda jestmoja, nie jego.Lady Tressa mi ją podarowała, a ja mam zamiar ją ze sobą zabrać.Osiodłać ją.Parobek wciąż się wahał. Jeżeli ty tego nie zrobisz powiedział Vanyel lodowatym głosem, mrużącoczy ja to zrobię.Tak czy owak napytasz sobie biedy.A jeśli ja będę musiał tozrobić i moja matka dowie się o tym, spotkają cię nieprzyjemności zarówno z jej46strony, jak i ze strony mojego ojca.Parobek wzruszył ramionami i zajął się Gwiazdą i jej uprzężą, pozostawiającinnemu stajennemu rozsiodłanie kucyka i odprowadzenie go na pastwisko.Pięknie pomyślał Vanyel.Chciałeś mnie wsadzić na kuca dobrego dla no-wicjusza i zrobić ze mnie tchórza, który nie umie sobie poradzić z prawdziwymkoniem.Chciałeś, abym wyszedł na durnia, wjeżdżając do Przystani na kucyku,a ponad wszystko pragnąłeś pozbawić mnie tego, co jest naprawdę drogie memusercu.Nie tym razem, ojcze.Zanim lord Withen zdążył pojawić się w stajni, Vanyel siedział już pewniew siodle na swej Gwiezdzie.Parobcy mocowali ostatni tłumok u boku jednegoz trzech mułów, a wojowie czekali, również w siodłach, na dziedzińcu.Vanyel poklepał dumnie naprężoną szyję Gwiazdy, czarnej klaczy delikatnejbudowy, z widniejącą na czole idealną białą gwiazdą, której jedno ramię sięga-ło w dół, aż ku nozdrzom.Przez dłuższą chwilę Vanyel ignorował ojca, dającmu czas na przypatrzenie się synowi siedzącemu na pełnej temperamentu drob-nej klaczy czystej krwi, zamiast na pospolitym starym kucu.Po chwili podjechałw stronę skraju dziedzińca, gdzie stał lord Withen, którego wyraz twarzy wskazy-wał, że znów nie może oprzeć się zdumieniu.Gwiazda zgrabnie, bezgłośnie pra-wie, kroczyła przez wysypane żwirem podwórko, niczym nocny cień umykającyprzed pierwszym światłem brzasku.Vanyel kazał całą jej uprząż przefarbować naczarno, podobnie jak swój strój do jazdy konnej, a teraz świetnie zdawał sobiesprawę, że ich widok robi uderzające wrażenie.Ona też doskonale o tym wiedziała.Gdy Vanyel skierował ją ku ojcu, wygięłaszyję, a ogon uniosła jak sztandar.W miarę jak Vanyel i Gwiazda zbliżali się coraz bardziej, na twarzy lorda Wi-thena odbijały się nawiedzające go po kolei emocje: najpierw sprawiał wrażeniezbitego z tropu, pózniej zrezygnowanego.Wyraz twarzy Vanyela zaś nie zmie-niał się przez cały poranek.Gdy siedział tak z podniesioną głową, wbijając wzrokw jeden punkt nieco ponad głową ojca, sprawiał wrażenie nieobecnego duchem.Z tyłu dobiegały go głosy parobków, którzy wyprowadziwszy muły ze staj-ni, mocowali właśnie ich cugle do tylnego łęku siodła jednego z wojów.W tymmomencie zatrzymał Gwiazdę kilka kroków od skraju wybiegu.Bez drgnienia natwarzy, spojrzał z góry na ojca.Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę.Vanyel dostrzegł, że ojciec szuka od-powiednich słów, a za każdym razem, kiedy zaczyna mówić, słowa zamierają muna ustach pod ciężarem chłodnego, beznamiętnego spojrzenia Vanyela.Nie mam zamiaru ci tego ułatwiać, ojcze pomyślał.Nie po tym, co mizrobiłeś.Nie po tym, co próbowałeś zrobić przed chwilą.Mam zamiar postępowaćdokładnie tak jak ty.Będę tak samo paskudny jak ty, ale za to z klasą.Cisza przedłużała się, stawała się wręcz nieznośna, napięcie udzielało się na-wet wojom, którzy zaczęli wiercić się niecierpliwie w swych siodłach.Ich konie47przestępowały z nogi na nogę i parskały niespokojnie.Vanyel i Gwiazda natomiastzastygli w bezruchu niczym posąg z onyksu i srebra.W końcu Vanyel doszedł do wniosku, że wystarczająco przedłużył już tę tor-turę.Raz tylko niedostrzegalnie skinął głową, po czym skierował Gwiazdę i de-likatnie spiął ją piętami.Klacz zadarła łeb i ruszyła kłusem w kierunku drogi dowsi, pozostawiając w tyle usiłujących dogonić ją wojów, przeklinających i popy-chających swe zwierzęta.Gdy tylko minęli wieś Forst Reach, Vanyel ściągnął cugle, nie chcąc, abyGwiazda zbyt szybko się zmęczyła.Zrobił to także, aby uniknąć dostarczenia wo-jom powodu do nakazania mu jazdy między nimi.Ojciec na pewno polecił im dobrze pilnować, abym nie uciekł pomyślał cy-nicznie, widząc jak Gwiazda przez moment sprzeciwia się lejcom, aby po chwiliustąpić i przejść w dość spokojnego stępa.Istotnie przypuszczenia Vanyela szyb-ko znalazły potwierdzenie.Gdy tylko zwolnił, zobaczył, że jego strażnicy wymie-niają ukradkowe spojrzenia i niezbyt dobrze skrywane westchnienia ulgi.Aha,niewiele wiedzą pomyślał.Gdy wyjechali poza tereny uprawne Forst Reach, znalezli się w kompletniedzikich ostępach leśnych leżących między Forst Reach i najbliższą posiadłościąw kierunku wschodnim, Brodem Pryther.Ten kawałek ziemi umyślnie pozosta-wiono nie zagospodarowany.W żadnym z sąsiadujących majątków nie było wy-starczającej liczby ludzi, aby go uprawiać, a las dostarczał drewna i ponad połowymięsa zjadanego co roku w obu posiadłościach.Tylko wytrawni znawcy dzikich ostępów mogli tak spokojnie podróżowaćprzez ów gęsty bór.Vanyel zaś nie miał zielonego pojęcia, jak przetrwać w le-sie.Sama droga była pełną kolein, ubitą, zakurzoną ścieżką, wijącą się w tuneluz konarów drzew.Gałęzie nad głowami były tak grube, że tworzyły coś na kształtzielonego półcienia.Choć słońce rozpędzało już mgłę poza lasem, tutaj wciążsmużki mgiełki snuły się między drzewami i kładły na drodze.Tylko pojedynczepromyki słońca przezierały przez baldachim z liści, aby dotknąć ziemi.Z obydwustron ścieżkę obrastały gęste krzaki.Przebłyskująca tu i ówdzie czerwień zdradza-ła, że są to zapewne krzewy czarnej porzeczki posadzone, aby utrzymać niedzwie-dzie i inne drapieżniki z dala od drogi.Nawet gdyby Vanyel myślał o ucieczce,nie byłby aż tak nierozważny, aby rzucać się w nieprzyjazne objęcia tej gęstwiny,a tym bardziej nie chciałby narażać delikatnej skóry Gwiazdy na bolesne ukłuciakolców.Za krzakami, jak daleko Vanyel sięgał wzrokiem, podszycie lasu było plątani-ną nieznanych roślin, wśród których przepadłby z kretesem.Nie, nic nie kusiło go do ucieczki, a poza logicznymi, były też inne argumenty48przemawiające przeciwko niej.Pod osłoną zarośli zdawały się czaić jakieś dziwne stwory jakieś porusza-jące się bezgłośnie widma.Nie podobały się Vanyelowi te cienie skradające się za krzakami i snującesię między smugami mgły
[ Pobierz całość w formacie PDF ]