[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To nie do wiary, żeby w tak krótkim czasie zastać towszystko do tego stopnia zapuszczone.Przy czym ta gospoda leży wdoskonałym punkcie.- Jesteście naprawdę pewni? - Jeszcze raz zapytała Magdalena, nieotrzymała jednak odpowiedzi.Podążyła więc za jego spojrzeniem.Dobrykawałek dalej toczyły się dwa pozostałe wozy pod eskortą czterechzbrojnych.Przed nie wdarł się obcy wóz.Prawdopodobnie furman chciałskorzystać z bezpiecznej asysty tej grupy.Najpierw zabierał się doskierowania swoich koni również na mały placyk przed dziwną gospodą.Po szybkim spojrzeniu na budynek machnął ręką i skręcił naskrzyżowaniu w lewo, w drogę na północny zachód, prowadzącą doKónigswusterhausen.Wkrótce zniknął za zakrętem.Adelaide podeszła do nich; mimo upału i panującego zaduchupocierała sobie ręce, jakby marzła.Magdalena zlustrowała ją, ale pózniej jej uwagę przyciągnął roz-łożysty buk po drugiej stronie drogi.Z przysadzistego pnia wśród wielusęków i narośli wyrastały gałęzie, które nadawały drzewu fantastycznywygląd.Mniej pięło się w górę, niż rozkładało na boki.Obok zwracałuwagę podobny buk, przypominający raczej rozłożysty krzew niżdrzewo.Takich skarłowaciałych buków spotykało się w ostatnich dniachcoraz więcej.Przypominały podobnie rozrośnięte drzewa, którewcześniej Magdalena widywała podczas swoich podróżyz taborem. Z tego czarownice robią swoje miotły" - powiedział jejkiedyś ojciec, pokazując konary, które swoimi rozgałęzionymi końcamiprzypominały prawdziwe miotły.Mimo upału ona również nagle poczułazimne dreszcze i mocniej naciągnęła pelerynę na ramiona.W pobliżuprzeleciała wrona i wydała z siebie chrapliwy krzyk.Jej czarne skrzydłaporuszały się powoli, dziób miała wyjątkowo spiczasty.Magdalena cichosię roześmiała.Drzewa na miotły dla czarownic najlepiej pasowały do tejdziwnej okolicy.Przyszły jej na myśl ostrzeżenia Ehringera.Teren wokolicach Spreewaldu z pewnością nadawał się do tego, by wzmagaćbezsensowną wiarę w ciemne moce.Nawet szorstka, niezrozumiałamowa mieszkańców rodziła nieprzyjemne uczucie.Jak bardzo musiałyich dziwić obyczaje podróżnych, którzy przemierzali tę rzadkozaludnioną okolicę.- No cóż, szkoda! - okrzyk Helmbrechta wdarł się w jej myśli.-Toschronisko zawsze było licznie uczęszczane.Słynęło wśród kupców zbliska i z daleka z powodu kulinarnych talentów żony gospodarza.Każdy,kto tędy przejeżdżał, chętnie robił przerwę choćby tylko z powodu jejpysznej mięsnej zupy.Przede wszystkim jednak serwowana tu tajemniczagorzałka budziła życiowe siły w najbardziej zmęczonych podróżnych.Podawano ją tylko wybranym gościom.Prawdziwe czary, mówię wam!Tak czyściła gardło, że niejeden przestawał słyszeć i widzieć.Podobnydestylat nie każdy dostawał.- Cóż, jeśli tak mówicie! - Adelaide uśmiechnęła się do niego.Ani jejniski głos, ani uśmiech nie zdradzały, o czym myślała.Tylko drganiekącików ust pozwalało przez chwilę odczytać za nimi drwinę.Wydawałosię, że Helmbrecht jej nie zauważył.Powoli z powrotem założył kapelusz.- Dlaczego nikt w Lipsku, a najpózniej podczas naszego ostatniegopostoju w Lubben, nie powiedział mi, że ci gospodarze się wynieśli?-Zdziwiony, kręcił głową.W tym czasie dwa pozostałe wozy dotarły na polanę.Wóz Pohlmanna,ciągnięty przez dwa przysadziste kare konie, zatoczył szeroki łuk, jakgdyby chciał ocenić wielkość oświetlonej słońcem polany.Obok dużegowoznicy na kozle prosty jak świeca siedział Pohlmann.Ten sztywny mężczyzna mógł mieć dobre dziesięć lat więcej odHelmbrechta, czyli zbliżać się do pięćdziesiątki.Mimo to ani w jegociemnoblond brodzie, ani w bujnej czuprynie nie było śladów siwizny.Zato głębokie bruzdy wokół ust i na czole pozwalały sądzić, że nieprowadził beztroskiego życia.Jego szare oczy patrzyły na świat zezmęczeniem.Młoda żona, która mogła mieć ze dwadzieścia lat, nie byłajego pierwszą towarzyszką życia.Tamta, wraz z obydwojgiem dzieci, pociężkiej chorobie zmarła mu na rękach przed pięcioma laty, jak opowiadałMagdalenie Helmbrecht przed wyjazdem.Wraz z teściową i jej wciąż niezadowoloną starszawą służącą Hannąmłoda pani Pohlmann chowała się nadal pod plandeką wozu.Duchotatam musiała być nie do zniesienia.Ale nawet kiedy wóz stanął w poprzekprzed dwoma innymi, kobiety nie wystawiły głów.Lęk, że zbyt wielekontaktu ze świeżym powietrzem zaszkodzi ich cerze albo przyciągniejeszcze więcej komarów, zwyciężał nad ciekawością, jak wyglądaschronienie, i kazał damom nadal siedzieć w wozie.Zsiedli więc z kozłatylko Pohlmann w czarnym, obszytym złotymi taśmami surducie zaksamitu i szerokich spodniach do kolan oraz jego nie mniej imponującywoznica.Na surdutach i koszulach pozostały ślady całodziennej jazdy.Obydwaj mężczyzni pozostali z dala od Helmbrechta i Magdaleny.Za towoznica z ostatniego wozu, który siedział zupełnie sam z niezliczonymiskrzyniami i beczkami, zdawał się czuć ulgę, że wreszcie znów matowarzystwo.Od razu skierował swój pojazd obok pierwszego.Kołatrzeszczały i hamowały, skrzypiąc na kamienistym gruncie.Wozniceniedbale do siebie pomachali.Magdalena nieraz obserwowała woznicę ze swojego wozu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]