[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Tak cię przywoływałam.Już nie wierzyłam, że jesteś obok.Kiedy ją objął i przytulił,czując zapach potu wyciśniętego przez boleści, skarżyła się nieposłusznymi wargami: Bojęsię.Paweł, ja się tak boję. Przecież jestem z tobą. Jeszcze jesteś.Odprowadzasz mnie.A potem jakby w zdumieniu, dokonując obrachunku, spytała na wpół przepraszając: Byłambardzo złą żoną? Po tobie coś zostanie, po mnie nic. Mamy syna.Przecież jest Julek. To ty go wywołałeś.Jest bardziej twój niż mój.Jak wy strasznie jesteście daleko.Pojmował, że dzieje się z nią coś niepojętego, nie wypuszczając z objęć sięgnął do kontaktu,zapalił światło.Uderzyło ją w rozszerzone zrenice, aż po grymas bólu.Odwróciła głowę,policzkiem przywarła do piersi. Nie mam ci już nic do powiedzenia, nic.Wszystko nieważne.- I w ogromnym zdumieniudokończyła jak skargę: - I wy obaj też.A przecież was tak kocham. Bardzo cierpisz? Już nie.I ból się oddalił.Wiem, że jest, ale nie dosięga.Słowa stawały się muskaniemtchnienia.I wtedy tylko ogromny, gniewny żal - oto samotnie przekracza próg i on już nic jejnie może pomóc.I nagle bicie jej serca, które wyczuwał ramieniem, ustało.I ciało zaważyłobezwładem.Pojął tężejąc, że już jej nie ma.Odeszła.To, co obejmuje, nie jest nią, tylkoworem ze zwiotczałej skóry, pełnym kostek powiązanych zanikającymi mięśniami.Miał wramionach całą własność swoją, to, co mu się należało, glinę o kształtach kobiety, ziemię.Otoukryła się przed nim, wymknęła.Złożył ją ostrożnie w pościeli, klęczał z czołem opartym ouda osłonięte kołdrą.Ani jednej łzy, dławienie, żelazne palce na krtani.A kiedy odszedł do swego pokoju, żeby się ubrać, wydało mu się, że szklany dzwonekpulsuje wysoko, rozradowaną nutą.Rzucił się ku drzwiom, może się mylił, może ona tylkozasłabła.Ciało raziło martwotą, zaklęśnięte.Za oknem jeszcze jedna zasłona osypującego się śniegu.Ipojął to wielkie uciszenie domu.Dokonało się.Pocałował czoło, domknął powieki.Zbudził teściową.A potem już tylko mnóstwo zabiegówzwiązanych z pogrzebem.Nie było czasu na myślenie.Dopiero po wszystkim, kiedy już otrzepawszy płaszcz ze śniegu wrócił z cmentarza i krążyłpo domu rozcierając zziębnięte dłonie, wszedł do tamtego pokoju, zrozumiał, że już jej niezobaczy, nie usłyszy, i zdławił go płacz. Pod Twoją obronę - mamrotał, pojmując nagle, że mówi tylko wargami, nie rozumiejąc,nawet o nic nie prosząc.* * *Księżyc mu łaził po twarzy, zielonkawy i nieczysty.Pies skuczał przez sen.Co się z Kryśkąstało, jeśli mnie takie zmory naszły, przecież to już pięć lat, i to jakich lat, strasznie dawno.Ajeszcze dławienie w gardle.Niewygodnie leżeć i czekać? Na co? Musi przyjść jakiś sygnał, przekażą wezwanie.Zaczniesię raz jeszcze targ.Chyba że uwierzyli, ona dla niego nic nie znaczy.Wtedy by wygrał.Izacznie się druga runda, na przyspieszeniu.Drapał się w złości, krople potu drażniły.Nie umiał wyleżeć bezsennie.Ruszył ku szosie,niosło, żeby sprawdzić, czy ładunek jest jeszcze ukryty w krzakach.Pies, ziewnąwszy, człapałprzy nodze, wcale nie zdziwiony nagłą wędrówką.Trzeba było wziąć nóż.Pchnąłby? Nie, ale można zagrozić, zawsze się cofną.Głupia myśl.Jest Niczyj, on ostrzeże i rzuci się w obronie.To lepsze.Księżyc się mazał kleiście na uśpionych wodach zatoki, zielenił wygaszone okna portierni.Ale stróż tkwił na wpół drzemiąc na trójnogim stołku, jaki pasterze mają paskiemprzytroczony do tyłka, kiedy zasiadają do udoju wyrywających się kóz.- Pan też nie może spać - uniósł głowę.- Aamie mnie w krzyżach, morze się przypomina.Anijeden świerszcz nie cyka.I woda zalatuje padliną.Ten tam, jakby się w pierzu wytarzał -zadarł siwą brodę ku niebu - idzie zmiana.- Jeszcze nie mówili w radio.- Zawsze spóznieni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]