[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Przyszła stewardessa, też nie dała rady, w końcu przyniosła latarkę, podniosła ci powiekę i sprawdziła, czy żyjesz! Wszyscy poza tobą wyszli, wrócili po kilkudziesięciu minutach, a ty tu lizałeś rany. Chyba wbrew przepisom, ale nikt cię nie chciał nosić.Trener nie miałpretensji, bo każdy zachowywałsię spokojnie. Nikt nie tańczył, nie rzucałbutelkami, nie wymiotował. Po prostu z czasem kolejne osoby się wyłączały i szły spać. Kto miałdość podróży skracałją sobie wszystkimi dostępnymi środkami. Cóż, wybór środków nie byłzbyt bogaty, ale to już nie była nasza wina.Liga Polskich Rodzin nawet tak zle tam nie pograła, chociaż z drugiej strony pierwszy raz w życiu poniosłem porażkę w meczu kadry dopiero w dziewiątym występie. Powiózłnas przede wszystkim młody Redondo, uświadomiłniektórym na czym polega różnica między kopaniem piłki a graniem w piłkę. Pózniej nawet wygraliśmy z Urugwajem 1:0. Ostatnim moim występem za kadencji trenera Apostela był mecz Francja Polska.Selekcjoner strasznie wziąłsobie do serca to spotkanie i postanowiłzorganizować nam zgrupowanie w takim miejscu, żeby już za nic w świecie nie dało się rozkręcić choćby krótkiego powitania kolegów. A powinien wiedzieć, że Polacy to tradycjonaliści i skoro owe powitania były zawsze, to od reguły nie ma wyjątków. Zakwaterowano nas gdzieś pod Otwockiem. Las, cisza, normalny koniec świata. W związku z tym w nocy musieliśmy zamawiać taksówki. Strasznie droga impreza z tego wyszła, bo Warszawa wcale nie zaczynała się za rogiem. Oczywiście do Apostela jakoś doszło, że piłkarzy znowu nie było w pokojach. Co to ma znaczyć? Inaczej będziemy rozmawiać! Mamy mecz z Francją, a w hotelu nikogo. Nikogo! wkurzył się trener. Panie trenerze, to było tylko powitanie kolegów, jednorazowe, więcej nic już się nie zdarzy. Może pan być spokojny tonował Romek Kosecki. Trenerze, to nie tak, jak w Buku. Tu była pełna kultura, spokój. Posiedzieliśmy sobie, pogadaliśmy i tyle. Nie ma się co złościć dodałem od siebie. Apostelowi złość szybko przeszła i następnego dnia zachowywałsię tak, jak gdyby sprawy nie było. Zresztą naprawdę jej nie było. My cały czas trenowaliśmy na pełnych obrotach, a tamtej nocy nikt nawet się nie upił. Wszystko było tak, jak powinno być przed ważnym meczem. Dla mnie termin spotkania z Francją był niefortunny, ponieważ jeszcze nie zdążyła wystartować liga hiszpańska. Trener ufał mi jednak na tyle, że delegował mnie do pierwszego składu. Ja i "Józek" w ataku. W całym meczu stworzyliśmy pół sytuacji podbramkowej. Podałem na pamięć, z obrotu do Andrzeja, a on strzelił gola. Bernard Lama może trochę zawalił w tej sytuacji, ale przecież w tamtych eliminacjach i my nie mieliśmy szczęścia do bramkarzy. Na szczęście w Paryżu Józefa Wandzika zastąpiłAndrzej Wozniak. Tak sobie z Juskowiakiem staliśmy i patrzyliśmy, co też ten "Wozny" wyprawia w bramce. Chyba po naszym golu ani razu nie było okazji, aby chociażby odwrócić się w stronę bramki przeciwnika. Jak nas złapali, tak nie mogliśmy zrobić ani sztycha. A Wozniak szalał. Po dwie dobitki, po trzy, siniaki mu na twarzy wyskakiwały, a on wciąż bronił. Fenomen. Gdy Francuzi egzekwowali rzut karny, wszyscy wrzeszczęliśmy: "Wozny, dasz radę!!!". I dał! Pózniej wprawdzie zawalił gola, bo piłkę uderzoną z rzutu wolnego przez Djorkaeffa złapałby w zęby, gdyby stał tam, gdzie miał stać, ale nikt nie miał pretensji dzięki niemu było 1:1, a nie 8:1. Atak Kowalczyk Juskowiak to było to! We dwóch rozumieliśmy się wspaniale, czego dowodem była właśnie bramka z Francją. Wiele osób mnie pyta, jak to jest z "Józkiem" czy byliśmy równie zgrani poza boiskiem? Odpowiedz nie należy do łatwych.Nie jesteśmy takimi przyjaciółmi, żebyśmy do siebie dzwonili co tydzień czy co dwa.Zresztą, gdybym miał dzwonić do wszystkich ludzi z reprezentacji to w miesiącu musiałbym wykonać około czterdziestu telefonów. Natomiast na pewno Andrzeja lubię i to bardzo. Kiedy jest ku temu sposobność, chętnie się z nim spotykam. Na przykład kiedyś jako gracz Olympiakosu Pireus przyjechał do Sewilli na mecz pucharowy, więc odwiedziłem go w hotelu, spędziliśmy miło czas. Na zgrupowaniach reprezentacji też mieszkaliśmy czasami razem. Nigdy nie uderzyła mu sodówka, mimo że zaliczał się do najlepszych środkowych napastników świata. Nie, nie przesadzam. Fakt, że i jemu zdarzały się słabsze okresy, ale kto ich nie miewa? Może Mario Jardel, ale tylko dlatego, że gra w ogórkowej lidze. Andrzej to spokojny typ, ale na pewno nie mruk. Po prostu wcześnie się ustatkował, założył rodzinę i to było widać. Ale nie mruk. Mrukiem to byłDembiński czy Gęsior, co wynikało chyba z faktu, że nigdy nie wierzyli za bardzo w swoje umiejętności. Skryci, przestraszeni. Bali się, czy jak podpadną, to nie stracą miejska w składzie. A gdy ktoś jest dobry, to lubi się pobawić, pośmiać i nie trzęsą mu się nogi na myśl, że po piwie wpadnie głową w kraty. "Jusko" jest inny. Pozornie niewinny, ale gdy wskazało mu się kierunek zabawy, to rychło znajdował się w radzie nadzorczej. Niektórzy też mnie zagadywali, czy akcja, po której strzeliliśmy gola Francuzom, była ćwiczona na treningach. Tak naprawdę nie mieliśmy opracowanych żadnych schematów. Gol z Francją też był wynikiem improwizacji. Schematy można opracowywać z pomocnikami, ale nie z partnerem z ataku, który na gazie wychodzi do kontrataku. Tu już się liczy tylko refleks i precyzja. Moją zaletą było to, iż wiedziałem, jak Andrzejowi należy podawać najlepiej mocno, na woleja, prosto w niego. Uderzenie z powietrza ma czyściutkie i piorunujące! Wytrenowałnawet takiego piłkarskiego pajacyka, przy którym uderza piłkę z obrotu, z woleja. Natomiast zabójstwem dla "Józka" są podania po ziemi na lewą nogę. Wtedy łatwo zakopać w trawę. Akurat we Francji Andrzej strzeliłgola lewą nogą, ale ta piłka była bardziej pchana, niż czysto uderzona. Andrzej w tamtych eliminacjach spisywałsię wybornie. Miał jeszcze szansę na wielką karierę. Jednak moim zdaniem ten decydujący, fałszywy ruch zrobiłkilka lat wcześniej gdy przed olimpiadą podpisał kontrakt ze Sportingiem Lizbona
[ Pobierz całość w formacie PDF ]