[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niedaleko brzegu, gdy płynęliśmy z morską bryzą na wschód, mijając wielką skałę Kolvitu, gdy światła Amberujak klejnoty błyszczały w jej włosach, raz jeszcze poczułem, że ogarnia mnie dziwne uczucie sympatii.Dorastałem wśródmroku i egzotycznych rozbłysków, wśród nieeuklidesowych paradoksów Dworców, gdzie piękno formowało się z bardziejsurrealistycznych elementów.Amber pociągał mnie z każdą wizytą bardziej, aż w końcu zrozumiałem, że jest częścią mnie,aż o nim także zacząłem myśleć, jak o domu.Nie chciałem, by Luke szturmował jego zbocza z ludzmi uzbrojonymi wkarabiny ani by Dalt próbował partyzanckich ataków w okolicy.Wiedziałem, że stanę do walki, by bronić Amberu.Na plaży, w pobliżu miejsca, gdzie na wieczny odpoczynek złożono Caine'a, dostrzegłem tańczącą plamę bieli;poruszała się wolno, potem prędzej, by w końcu zniknąć w jakiejś szczelinie zbocza.Powiedziałbym, że to Jednorożec, aleprzy tej odległości i szybkości, z jaką wszystko się stało.Nie byłem pewien.Wkrótce potem chwyciliśmy idealny wiatr, co mnie bardzo ucieszyło.Mimo całodniowej drzemki byłemzmęczony.Ucieczka z kryształowej groty, spotkanie z Mieszkańcem, pościg powietrznego wiru i jego zamaskowanegowładcy - wszystkie te zdarzenia razem płynęły w moich myślach jak zapis niemal ciągłej akcji.A teraz, po niedawnejwalce, narastała postadrenalinowa reakcja.Pragnąłem tylko wsłuchiwać się w plusk fal, patrzeć, jak po bakburcieprzepływa czarna, poszarpana linia brzegu, albo odwrócić się i spojrzeć na migotliwą powierzchnię morza po sterburcie.Nie chciało mi się myśleć, nie chciało mi się ruszać.Blada dłoń na moim ramieniu.- Jesteś zmęczony - usłyszałem.- Chyba tak - usłyszałem siebie.- Tu masz swój płaszcz.Może okryjesz się i odpoczniesz? Trzymamy stały kurs.Poradzimy sobie we dwójkę.Jużnie jesteś nam potrzebny.Skinąłem głową i okryłem się.- Wierzę ci na słowo.Dzięki.- Jesteś głodny albo spragniony?- Nie.Zjadłem porządną kolację w mieście.Nie zabrała dłoni.Podniosłem głowę - uśmiechała się.Po raz pierwszy widziałem jej uśmiech.Czubkami palcówdrugiej ręki musnęła plamę krwi na mojej koszuli.- Nie martw się.Zaopiekuję się tobą.Odpowiedziałem uśmiechem, ponieważ odniosłem wrażenie, że tego właśnie oczekuje.Wtedy ścisnęła mnie zaramię i odeszła, a ja spoglądałem za nią i myślałem, czy nie pominąłem jakiegoś walnego elementu w ułożonym niedawnorównaniu na jej temat.Byłem jednak zbyt zmęczony, by szukać rozwiązań dla nowej niewiadomej.Maszyneria umysłu zwalniała, zwalniała.Oparłem plecy o okrężnicę bakburty i spuściłem głowę, kołysany łagodnie przez fale.Półprzymkniętymi oczymawidziałem na gorsie koszuli ciemną plamę.Krew.Tak, krew.- Pierwsza krew! - zawołał Despil.- To wystarczy! Czy jesteś usatysfakcjonowany?- Nie! - odkrzyknął Jurt.- Ledwie go drasnąłem!Zakręcił się na swoim kamieniu i machnął ku mnie trzema szponami trispa.Szykował kolejne natarcie.Z nacięciana lewym ramieniu płynęła krew, a krople wznosiły się w powietrze i odpływały niby garść rubinów.Uniosłem andnn dowysokiej gardy i opuściłem trisp, trzymany daleko po prawej stronie, lekko wysunięty w przód.Ugiąłem lewe kolano iobróciłem mój kamień o dziewięćdziesiąt stopni wokół naszej wspólnej osi.Jurt natychmiast poprawia własną pozycję iopadł o dwa metry.Wykonałem jeszcze ćwierć obrotu i teraz obaj wisieliśmy względem siebie głowami w dół.- Bękarcie Amberu! - wrzasnął.Potrójna świetlna lanca strzeliła z jego broni, rozprysnęła się na jasne, podobne domotyli płatki i wirując spłynęła w dół, w Otchłań Chaosu, nad którą się unosiliśmy.- Ulżyj sobie - odpowiedziałem i ścisnąłem rękojeść trispa, z jego trzech cienkich jak włos ostrzy uwalniającpulsujące promienie.Wyciągnąłem rękę wysoko, atakując jego łydki.Odbił promienie landaraerra, niemał na granicy dwuipółmetrowego zasięgu.Trisliver potrzebuje prawie trzechsekund na ponowne naładowanie, ale zamarkowałem pchnięcie w twarz, on odruchowo uniósł farad, a ja uruchomiłemtrispa probując szerokiego cięcia na wysokości kolan.Niskim faradem przełamał sekundowy impuls, strzelił mi w twarz izatoczył pełny krąg w tył; liczył, że okres ładowania ocali mu plecy.Wyskoczył znowu i wysoko trzymając, faradon, ciąłmnie w ramię.Ale mnie już tam nie było; okrążyłem go, opadłem i zawirowałem wyprostowany.Wyprowadziłem cięcie wodsłonięty bark, był jednak poza zasięgiem.Daleko z prawej, na kamieniu wielkości piłki plażowej, krążył Despil, a z góryopadał szybko mój sekundant, Mandor
[ Pobierz całość w formacie PDF ]