[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podszedłem ku szopie z łodziami, przypatrując się ostrodze po drugiej stronie rzeczki.Większy zdwóch domów stał po lewej stronie jakieś sto, sto dwadzieścia metrów od drugiego budynku.Nikt sięprzy nich nie kręcił.Podszedłem do automatu z colą i wrzuciłem do niego garść monet.Nie chciało mi się pić, a już napewno nie za dolara, ale dzięki temu mogłem się rozejrzeć.Dwóch chłopaków z obsługi pewnie pracowało tu podczas szkolnych wakacji.Nie mogłemrozgryzć, czy są naćpani, czy po prostu się nudzą jak cholera.Obydwaj byli boso, ale mieli na sobiefirmowe ubiory: niebieskie szorty i czerwone koszulki z kołnierzykiem.Skinąłem w ich stronę, patrzącna nich nad małymi, uchylnymi drzwiami.Z pewnością chłopaków poinstruowano, by byli mili dlaklientów, gdyż życzyli mi miłego dnia.Nie byłem pewien, czy taki będzie.Usiadłem na drewnianym pomoście i od razu poczułem, jak wilgoć przenika dżinsy.Na prawo odemnie jakiś człowiek usiłował zainteresować syna wędkarstwem Złapiemy coś, jak tylko będzieszsiedział nieruchomo i obserwował spławik , mówił.Chłopak, ubrany w disneyowskie poncho, byłrównie znudzony jak tych dwóch w szopie.Gołym okiem widać było, że o wiele bardziej wolałby jeśćlody i grać na komputerze.Obnosiłem się demonstracyjnie z lornetką i atlasem ptaków.Tego dnia grałem przy głupiegoturystę, który siedzi na pomoście, majtając nogami i rozkoszując się wspaniałym widokiem jeziora.Na jeziorze tkwiły przycumowane w różnych miejscach łodzie.Przyjrzałem się im przez lornetkę istwierdziłem, że w każdej z nich siedzi dwóch albo trzech grubych facetów w średnim wieku.Ubralisię, jakby wybierali się nad Jukon na niedzwiedzie - w myśliwskie kamizelki obwieszone przynętamiwędkarskimi.Kieszenie wypchali wszelkiego rodzaju sprzętem, a u pasów mieli przerazliwiewyglądające noże.Przesunąłem lornetką po przeciwległej ostrodze, rozpoczynając od prawej strony.Pomiędzydrzewami biegła wzdłuż jeziora droga, ta sama, przy której się zatrzymałem, by przepuścić wielkikarawaning.Wyglądało na to, że prowadzi do owych domów.Przesunąłem wzdłuż niej wzrokiem:rzeczywiście przechodziła obok mniejszego domu.Nie dostrzegłem nic charakterystycznego.Była tokanciasta, dwukondygnacyjna budowla o płaskim dachu.Dwie trzecie jej frontowej części wspierałosię na palach.W ich pobliżu dostrzegłem łódz i samochód z napędem na cztery koła.Po chwili zzadomu wybiegło dwoje dzieci ścigane przez mężczyznę.Zmiali się, rzucając do siebie piłkę.Szczęśliwarodzina; nie tego szukałem.Odłożyłem na chwilę lornetkę i zajrzałem do albumu.Zrobiłem to, gdyż liczyłem się z obecnościąinnych ludzi: nigdy nie wiadomo, kto na człowieka patrzy.Może ktoś akurat mówi: Czy onprzeprowadza teraz rozpoznanie tamtych domów? Gdybym nic nie robił, tylko patrzył przez lornetkęna dom, wyglądałoby to dość dziwnie.Sztuka polega na stworzeniu wrażenia, że niezależnie od tego,z jakiego powodu gdzieś się przebywa, powód jest tak oczywisty, że nikt człowiekowi nie ma ochotybliżej się przyglądać.Miałem tylko nadzieję, że jakiś ubrany w podobną kurtkę gość nie podejdzie domnie i nie zacznie poważnej dyskusji o ptakach.Odłożyłem książkę po zapoznaniu się z jakimś mniej nakra-pianym czymś tam i zacząłemprzyglądać się drugiemu celowi.Na głowie zebrało mi się już tyle wilgoci, że kropelki spływały mi potwarzy i zaczynałem czuć, jak lepi mi się całe ciało.Drugi dom bardzo przypominał pierwszy, ale był o jedną trzecią większy dzięki dodatkowejkondygnacji.Również wykonano go z drewna i również miał płaski dach, ale część na palachobudowano płytami.Dwoje dużych drzwi wychodziło na betonową dróżkę prowadzącą na brzegjeziora.Obok domu zobaczyłem łódz: czteromiejscową, z włókna szklanego, idealną do wędkowania,która tkwiła na przyczepce.Wszystkie zasłony w oknach były zaciągnięte.Na zewnątrz nie spostrzegłem worków na śmieciczy ręczników ani nic takiego, co mogłoby wskazywać, że dom jest zamieszkany.Jednak bramagarażu była opuszczona tylko w trzech czwartych, dzięki czemu ujrzałem wystający tył samochodu znapędem na cztery koła.Wewnątrz mógł być jeszcze jeden pojazd.Dosłyszałem jęk dwóch chłopaków w czerwonych koszulkach.Do fortu zbliżał się mężczyzna ztrójką dzieci.Wszystkie były niezmiernie podekscytowane perspektywą wynajęcia kajaków i już kłóciłysię o to, kto będzie wiosłował.Odłożyłem lornetkę i pociągnąłem łyk coli, która była już tak ciepła i paskudna jak woda wjeziorze.Wrzuciłem puszkę do śmietnika, kupiłem następną i wróciłem do samochodu.Piknikowa impreza nadal trwała.Dzieciaki tańczyły, a dorośli siedzieli z puszkami piwa w rękachwokół grilla, pomimo znaków zakazujących picia alkoholu, i zajmowali się poprawianiem świata.Nawetz tej odległości słyszałem syk steków, wielkości pokryw na pojemniki na śmieci, wrzucanych narozgrzane ruszty.Starsza para nadal tkwiła w samochodzie.Ona mimo sztucznej szczęki dzielnie starała się wypićpuszkę napoju Doktor Pepper, a jej mąż czytał gazetę.Przyjemny dzień spędzony na łonie natury.Nawet przez szybę mogłem odczytać nagłówek w gazecie.Wyglądało na to, że miałem rację:czarny konwój, który zatrzymał ruch w Waszyngtonie, musiał wiezć albo Natayahu albo Arafata, bogazeta witała obydwu chłopaków w Ameryce.Wróciłem do samochodu i powoli ruszyłem żwirową dróżką na główną drogę, gdzie skręciłem wlewo z powrotem ku Falls of Neuse i autostradzie.Jednak nie pojechałem drogą wiodącą z powrotemdo Raleigh, ale postanowiłem udać się do Fayetteville.8Fayetteville, czy Fayette Nam, jak nazywają je czasem ludzie w Stanach z powodu wysokiej liczbyśmiertelnych wypadków, jest macierzystym miastem 82 Dywizji Desantowej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]