[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gramoląc się z ziemi, już podnosił maczetę.Pospiesznie wycofałem się na czworakach, znów usiłując wstać itrzymać się poza zasięgiem ostrza.Klnąc i wrzeszcząc po hiszpańsku, napadł na mnie jak wariat.Zobaczyłem parę dziko wytrzeszczonych oczu, gdy uniósł maczetę.Rzuciłem się w tył i jakoś zdołałem poderwać się na równe nogi.Czas uciekać.Za plecami usłyszałem świst przecinającego powietrze ostrza.To stawało się irytujące.Miałem tu umrzeć.Pieprzyć to, muszę zaryzykować.Odwróciłem się i skoczyłem na niego, zgięty wpół, tak że odsła-niałem tylko plecy.Mierzyłem w tę część peleryny, za którą powi-nien znajdować się brzuch.Wrzasnąłem, ile tchu w płucach, bar-dziej żeby dodać sobie animuszu, niż przestraszyć przeciwnika.Jeśli nie będę dość szybki, zaraz się o tym dowiem, kiedy jegoostrze wbije mi się między łopatki.W prawej dłoni wciąż ściskałem scyzoryk.Uderzyłem wrogabykiem i poczułem, że się pochylił.Lewą ręką objąłem go w pasie,usiłując unieruchomić dłoń, w której trzymał maczetę.I pchnąłem nożycami w jego brzuch.Obaj polecieliśmy do tyłu.Ostrza nożyczek jeszcze nie przebiłyjego skóry uwięzły w pelerynie i ubraniu, które miał podspodem.On również wrzasnął, zapewne czując, że próbuję godzgnąć.Wpadliśmy na drzewo.On uderzył o nie plecami, a ja uniosłemgłowę i próbowałem wbić mu nożyczki w brzuch, wzmacniającpchnięcie całym ciężarem ciała.Zawył z bólu, naprężając mięśniebrzucha.Ja pchałem dalej, napierając na niego coraz mocniej.Zboku musiało to wyglądać tak, jakbym usiłował go zgwałcić.Wkońcu poczułem, że ostrza wchodzą w ciało.Jak gdybym wbijał jew warstwę gumy, a kiedy już w niej utkwią, nie da się ich wyrwać.Okręciłem ostrza, starając się pogłębić ranę.Trzymałem głowęnad jego lewym ramieniem i sapałem przez zaciśnięte zęby, a on159wrzeszczał mi tuż nad uchem.Zobaczyłem, jak szczerzy zęby, usi-łując mnie ugryzć, i uderzyłem go głową w twarz, by temu zapo-biec.Ryknął z bólu tak donośnie, że poczułem jego oddech na po-liczku.W tym momencie już nie wiedziałem, czy wciąż ściska wdłoni maczetę.Czułem zapach wody kolońskiej, a na szyi dotykgładko wygolonego policzka, gdy wił się w moim uścisku, rozpacz-liwie próbując się wyrwać.Widocznie powiększył przy tym ranę, bozaczął silnie krwawić.Krew wypływała z dziury w pelerynie i czu-łem jej ciepło na moich dłoniach.Nie przestawałem napierać naniego całym ciężarem ciała, przyciskając go do drzewa.Wrzeszczał coraz ciszej i czułem na twarzy jego słabnący od-dech.Rękę prawie wepchnąłem mu do brzucha, razem z materia-łem peleryny.Poczułem odór treści pokarmowej.Opadł na mnie bezwładnie, aż osunąłem się na kolana.Dopierowtedy cofnąłem rękę.Gdy wyjąłem scyzoryk i kopniakiem ode-pchnąłem przeciwnika, facet zwinął się w kłębek na ziemi.Możepłakał trudno powiedzieć.Pospiesznie wycofałem się, podniosłem upuszczoną przez niegomaczetę, po czym usiadłem pod drzewem, z trudem łapiąc oddech,niewymownie wdzięczny, że już po wszystkim.Kiedy trochę ochło-nąłem, znów poczułem ból w nodze i piersiach.Podciągnąłemprzeciętą prawą nogawkę dżinsów i obejrzałem ranę.Na łydcemiałem skaleczenie długości dziesięciu centymetrów niezbytgłębokie, ale wystarczająco mocne, by paskudnie krwawiło.Moja ręka, w której ściskałem scyzoryk, wyglądała znacznie go-rzej, ponieważ deszcz rozcieńczył krew mojego wroga.Usiłowałemrozłożyć ostrze, ale nie mogłem, bo trzęsły mi się dłonie, trochę zwysiłku, a trochę pod wpływem szoku.W końcu pomogłem sobiezębami i gdy wreszcie otworzyłem ostrze, pociąłem nim na pasyrękawy podkoszulka.Używając ich jako prowizorycznych bandaży,owinąłem nogę, żeby powstrzymać krwawienie.Przez ponad pięć minut siedziałem w błocie, a deszcz zalewał160mi twarz, oczy i usta, ściekał z nosa.Gapiłem się na tamtego, wciążzwiniętego w kłębek, pokrytego błotem i liśćmi.Peleryna podwinę-ła mu się do piersi jak podciągnięta kiecka i deszcz wciąż bębnił ozielony nylon.Obie dłonie przyciskał do brzucha.Sącząca mu sięmiędzy palcami krew połyskiwała.Nieznacznie poruszał nogami,jakby próbował biec.Było mi go żal, ale nie miałem innego wyjścia.Kiedy zaczął ma-chać tą ostrą jak brzytwa stalą, tylko jeden z nas dwóch mógł pozo-stać żywy.Nie byłem szczególnie dumny z siebie, lecz zepchnąłem touczucie w najgłębszy zakamarek świadomości i zatrzasnąłem kla-pę, gdy zauważyłem, że facet wcale nie był przypadkowo napotka-nym drwalem.Miał czyste i wypielęgnowane paznokcie, a chociażteraz oblepiło go błoto i liście, zobaczyłem, że jest starannie ostrzy-żony, w kancik na karku, z równymi baczkami.Latynos, trochę potrzydziestce, przystojny i starannie ogolony.Znak szczególny: zro-śnięte brwi.To nie był robotnik rolny, lecz chłopak z miasta ten, którystał na pace pikapa.Jak powiedział Aaron, ci faceci nie żartowali.Bez namysłu posiekałby mnie na plasterki.Tylko co on tu robił?Siedziałem i patrzyłem na niego.Zapadał zmrok, a deszcz i pio-runy wygrywały nad baldachimem liści swoją ponurą symfonię.Tapotyczka zakończyła mój rekonesans, teraz obaj powinniśmy stądzniknąć.Na pewno zauważą jego nieobecność.Może już zauważyli.Przyjdą go tu szukać, a jeśli wiedzą, gdzie był, szybko go znajdą,jeżeli go tu zostawię.Złożyłem zakrwawiony scyzoryk i schowałem do pochewki, za-stanawiając się, czy Jim Leatherman wyobrażał sobie kiedyś, żejego wynalazek może być wykorzystany w taki sposób.Domyślałem się, że jestem teraz bliżej ogrodzenia niż drogi.Je-śli pójdę wzdłuż niego, łatwiej będzie mi podążać po ciemku przezdżunglę.Jednobrewy oddychał płytko i szybko i wciąż przyciskał dłoniedo brzucha.Skrzywiony z bólu, mamrotał coś do siebie.Rozchyliłem161mu powiekę.Nawet przy tym słabym świetle zrenice powinny re-agować, zwężając się znacznie szybciej.Facet najwyrazniej odcho-dził.Poszedłem poszukać jego kapelusza, trzymając maczetę w ręku.Była tandetna, z plastikową rączką przymocowaną po obu stronachbardzo cienkiego, poznaczonego cętkami rdzy ostrza.Co z nim zrobić, kiedy wydostaniemy się stąd? Jeśli nadal bę-dzie żył, nie zabiorę go do szpitala, ponieważ opowiedziałby o spo-tkaniu ze mną, co zaalarmowałoby Charliego i zagroziło misji.Zpewnością nie mogłem zawiezć go do Aarona i Carrie, bo naraził-bym ich na niebezpieczeństwo.Wiedziałem tylko, że muszę zabraćgo jak najdalej od tego domu.Pózniej coś wymyślę.Znalazłszy kapelusz, wróciłem do Jednobrewego, chwyciłem goza prawą rękę i strażackim chwytem przerzuciłem sobie przez ra-mię.Jęczał i stękał, usiłując mnie kopnąć.Złapałem jego prawąrękę i nogę, po czym kilka razy lekko podskoczyłem, poprawiającchwyt.Pozbawiłem przy tym rannego tej odrobiny tchu, jaką zdołałzłapać, niewątpliwie jeszcze pogarszając jego stan, ale nic innegonie mogłem zrobić.Peleryna opadła mi na twarz i musiałem jąodgarnąć.Wolną ręką podniosłem kapelusz i maczetę, potem zer-knąłem na kompas i ruszyłem w kierunku ogrodzenia.Zrobiło się już znacznie ciemniej i ledwie widziałem, gdzie sta-wiam stopy.Na karku poczułem jakąś ciepłą ciecz, cieplejszą oddeszczu.Domyśliłem się, że to jego krew.Wlokłem się naprzód, cochwilę przystając, żeby sprawdzić wskazania kompasu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]