[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gościniec rozszerzał się tu nieznacznie, i całe szczęście, bo inaczej nie zdołaliby ustawićwozów w dwa szeregi.Wszakże ten atak, nawet w zamkniętym Szyku, i tak był szaleństwem.Jeden wilczy dół pośrodku drogi, jeden zator z pni drzew, mógł zmienić nacierający tabor wkłębowisko pogruchotanych wozów i zaprzęgów, które zaczną się miotać na wszystkie strony,zbyt przerażone, żeby słuchać wozniców i znalezć wyjście z matni.Zwykle przed taborem szli chłopi, żeby podsypywać niepewne groble, równać wykroty iciosać prowizoryczne mostki, jeśli przeprawa nie budziła zaufania.Tyle że teraz po prostuzabrakło im czasu.Bitwa na dole dobiegała kresu, więc Twardokęsek pchnął wozaków dosamobójczego ataku i nie zważał na nic.A ludzie Cherchela naprawdę byli znużeni, śmiertelnie znużeni czterodniowym marszemprzez puszczę.Po drodze kilka razy natykali się na luzne kupy Skalmierczyków, którzyodłączyli się od głównych sił żeby na własną rękę szukać uśmiechu fortuny.Rodacy Cherchelanie przypominali już oddziałów żołnierzy, tylko karawany, pełne zagrabionego dobra.Pędziliprzed sobą stada bydła, gromady brańców - najcenniejszy towar na targowiskach pod HałuńskąGórą - a tyłem szły drabiniaki, tak wyładowane zdobyczą, że ledwo się toczyły.Brali wszystko,nie przebierając.Srebra ze złupionych szlacheckich dworzyszczy i gęsi, wyłapane nawłościańskich łąkach.Nabijane szafirami sukienki, zerwane z cudownych obrazów w leśnychkapliczkach, i grube rauchy, wywleczone z sukiennego kramu.Doża musiał zachęcić do rabunku, pomyślał Cherchel, a Wężymord na niego przyzwolić.A to znaczy, że prawdziwa wojna dopiero się zacznie, bo cały ten kraj rzucono na pastwężołdactwa.Nawet jeśli wygramy dla Kozlarza bitwę, najemnicy i tak rozleją się szeroko pożalnickim pograniczu.Za nimi zaś przyjdą ogień, mord, głód i zaraza, nieodłączni towarzyszewojny.Nic nie będzie tak jak w pieśniach.Nigdy nie jest.Na razie jednak biegł pomiędzy wozakami, gromko ponaglając ich do wysiłku.Kusznicytrochę przetrzebili pomorckich knechtów, lecz tamci już zwierali na nowo szeregi, szykując siędo odparcia kolejnego ataku.Twardokęsek miał zbyt mało samostrzelników, żeby wybićznaczną część wroga, nadto ładowanie ich osobliwej broni trwało za długo.Jedyne, co moglizrobić, to zamieszać szyki piechocie i przerazić mniej odpornych.Ale dobrze wyszkolonyżołnierz nie cofnie się, choćby mu na głowę spadł zastęp Servenedyjek na skrzydłoniach.Cherchel uśmiechnął się ponuro.Spośród jego wozaków może jeden na tuzin umiałrozpoznać brunatne kubraki i znaki na chorągwiach, które powiewały nad kolumnamipikinierów.Pewnie to i lepiej, bo tam na dole czekała na nich pomorcka piechota,wyszykowana i wyszkolona przez samego Wężymorda.Szpica - lekka jazda, wybrana starannie spomiędzy Leśnej Straży - zagłębiła się już wnieprzyjaciela.Jezdni zostali przeznaczeni na stracenie.Mieli po prostu rozproszyć drabów iutorować drogę ciężkim wozom.Pierwsze z nich wtaczały się właśnie na równinę Gardła.- Koło do koła! - wykrzyczał znajomą komendę Cherchel.- Szykować łańcuchy!Jeśli uda im się zamknąć tabor, czeka ich długa, mordercza bitwa.Ostrze przeciwkoostrzu.Pika przeciwko kosie, halabarda przeciwko włóczni, łuk przeciwko kuszy.Jeśli zaś pomorcka piechota zdoła się wcisnąć w krąg wozów, w kilka chwil wyrwieludziom Cherchela flaki.* * *- Do mnie! - Bogoria stanął w strzemionach i rozdarł się, ile tylko miał tchu w piersi.-Wilcze Jary, do mnie!Głos zapadł się zaraz bez śladu w kłębowisko innych dzwięków.Ale rebelianci musielidostrzec żalnickie kroczące lwy, które wciąż powiewały nad głową zbój-szlachcica, a takżenagi miecz, wzniesiony wysoko, ku słońcu.I zrozumieli.Niedobitki wilczojarskiej jazdy zdobyły się na ostatni, niesamowity wysiłek i zaczęłyprzebijać się ku Bogorii, podobnie jak krople żywego srebra zbiegają się i łączą ze sobą nagładkiej szklanej tafli.Normalnie nie zdołaliby tego dokonać.Ale na jedną krótką chwilępomorcką piechotą wstrząsnął widok wozaków, którzy wychynęli zza wschodniego zboczaRogonoszy.To była szansa Bogorii.Jedyna, jaką mógł jeszcze dostać.Wiedział, że bez względu na to, kto zwycięży w płaskiej otchłani Gardła, ludzie będąprzeklinali jego imię, póki ta bitwa nie zatrze się w pamięci śmiertelników.Zbyt wiele błędów.Zbyt wiele pychy, zuchwalstwa, a także zwyczajnych ludzkich pomyłek.Nad taborem Twardokęska powiewała chorągiew Białej Gwiazdy.I znienacka szlachcicaogarnęła taka dogłębna, przejmująca wściekłość.To nie on powinien teraz stać na tym polu, desperacko usiłując wyrywać śmierci krwaweochłapy.Bo rebelianci nie za nim tu przecież przyszli.Nie dla niego.- Gdzie oni są?! - wykrzyczał ku jasnemu niebu.- Na wszystkich bogów świata, gdzie jestKozlarz?!I tamtego przedziwnego dnia bogowie go wysłuchali, choć długo pózniej nie umiałrozstrzygnąć, czy naprawdę winien im za to wdzięczność.* * *Na początku uderzył w nich wicher.Konie jęły drżeć i stawać dęba, chcąc pozbyć sięjezdzców.Chmary ptactwa, które dobrze już ucztowały na ścierwie w miejscu, gdzie sierotkistarły się ze Zwiętym Hufcem, poderwały się z łopotem.Przez las poszedł poszum.Zatańczyły cienie.Rytar ocknął się, gdy ziemia wzdrygnęła się pod nim, zadygotała jak wstrząsanedrgawkami zwierzę.Sny rozproszyły się, wypchnęły go na powierzchnię, a tu nie było animiodu, ani zapachu jabłoni.Sam nie wiedział, gdzie zaczynała się jawa, gdzie kończył się sen, gdygranatowe niebo nad nim zaczęło pękać.Ze szczelin biło światło tak ostre, że wywracałocały świat na nice.I przybywało go z każdą chwilą.Błyski zagęszczały się.Pomruki gromów przypominały słowa obcej pieśni.Nierozpoznawał jej jeszcze.Ale odpowiedz była tuż-tuż, zagrzebana w jego skołatanym umyśle.Zrozumiał dopiero, kiedy w twarz sieknęły go pierwsze okruchy gradu, a wraz z nimispomiędzy burzowych chmur zaczęli spadać jezdzcy.Widmowa kohorta powróciła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]