[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Kiedys sam probowales.Ukradles farme i mowiles, ze bedziesz hodowal swinie! Dales spokoj po… ile to bylo? Po trzech godzinach?–Co on gada? Co on gada?–Powiedzial, ze PORA SIE USTATKOWAC!–Niech se wsadzi…***W kuchni panowal zamet.Trafila tu polowa dworu, w wiekszosci przypadkow po raz pierwszy w zyciu.Pomieszczenie bylo zatloczone jak plac targowy.Sluzba przeciskala sie miedzy dworzanami, usilujac jak najlepiej wypelniac swe obowiazki.Fakt, ze jeden z ich grona nie calkiem sie orientowal, jakie obowiazki ma wypelniac, w ogolnym zamieszaniu pozostal niezauwazony.–Czuliscie? – oburzala sie pani Dwa Ruczaje.– On smierdzi!–Jak upalny dzien w chlewie! – ocenila pani Brzoskwiniowy Platek.–Z przyjemnoscia stwierdzam, ze nie mam zadnych doswiadczen w tym wzgledzie – odparla dumnie pani Dwa Ruczaje.Pani Nefrytowa Noc, sporo mlodsza od dwoch pozostalych, ktorej dosc sie podobal Cohenowy zapach niemytego lwa, zachowala milczenie.–Tylko tyle? Wielkie kawaly? – irytowal sie glowny kucharz.– Dlaczego nie zje po prostu calej krowy, skoro tak je lubi?–Czekaj, az uslyszysz o diabelskiej potrawie zwanej kielbasa – ostrzegl szambelan.–Wielkie kawaly! – Kucharz byl bliski lez.– Gdzie w wielkich kawalach miesa jest sztuka kulinarna? Nawet bez sosu? Wolalbym umrzec, niz zwyczajnie podgrzewac wielkie kawaly miesa!–Och! – westchnal nowy szambelan.– Gleboko bym sie zastanowil nad taka wypowiedza.Nowy cesarz, oby lezal w kapieli przez dziesiec tysiecy lat, sklonny jest uznawac takie zarzekanie sie za prosbe.Gwar ucichl nagle.Przyczyna milczenia byl jeden cichy, wyrazny dzwiek: odglos wyciaganego korka.Pan Hong mial godny wielkiego wezyra talent pojawiania sie jakby znikad.Omiotl wzrokiem kuchnie.Z pewnoscia byla to jedyna praca domowa, jaka kiedykolwiek wykonal.Podszedl blizej.Z rekawa swej szaty wyjal mala czarna buteleczke.–Przyniescie tu mieso – rozkazal.– Sos sam sie pojawi.Zebrani obserwowali go z lekiem.Otrucia nalezaly do hunghunganskiej etykiety dworskiej, jednak zwykle zajmowano sie nimi w ukryciu, tak nakazywaly dobre maniery.–Czy jest tu ktos, kto ma cos do powiedzenia? – zapytal pan Hong.Jego wzrok byl niczym kosa.Kiedy przesuwal sie po kuchni, ludzie wahali sie, chwiali i padali.–Doskonale.Wole raczej umrzec, niz zobaczyc… barbarzynce na tronie Imperium.Niech je te swoje… wielkie kawaly.Przyniescie mieso.Nastapilo dziwne poruszenie na podlodze, potem krzyki i uderzenie kija.Jakis wiesniak przecisnal sie naprzod, ostroznie popychajac wozek z wielkim polmiskiem pod pokrywa.Na widok pana Honga odsunal wozek na bok, rzucil sie na ziemie i z pokora uderzal czolem o podloge.–Odwracam swoj niegodny wzrok od twej… grzadki w dogodnym polozeniu… "niech to demon…" osoby, o panie.Pan Hong tracil go stopa.–Milo zobaczyc, ze nie zaginela sztuka okazywania szacunku – stwierdzil.– Zdejmij pokrywe.Wiesniak wstal i – nadal pokornie schylony – odkryl polmisek.Pan Hong przechylil buteleczke i trzymal ja nieruchomo, dopoki ostatnia kropla nie wyplynela z sykiem.Wszyscy wpatrywali sie w niego jak skamieniali.–A teraz niech zaniosa to mieso barbarzyncom – rzekl.–Natychmiast, wasza niebianska… pedzelkowosc… wierzbolistnosc… prawosc.–Skad pochodzisz, wiesniaku?–Z Bes Pelargic, o panie.–Aha.Tak myslalem.***Rozsunely sie wielkie bambusowe drzwi.Nowy szambelan wkroczyl do sali, prowadzac cala karawane wozkow.–Sniadanie, o wladco tysiaca lat – zaanonsowal.– Wielkie kawaly swini, wielkie kawaly kozy, wielkie kawaly wolu i siedem rodzajow smazonego ryzu.Jeden ze sluzacych zdjal pokrywe z polmiska.–Ale posluchajcie lepiej mojej rady i nie probujcie tej wieprzowiny – powiedzial.– Jest zatruta.Szambelan odwrocil sie gwaltownie.–Bezczelny wieprz! – krzyknal.– Zginiesz za to!–To Rincewind, co? – odezwal sie Cohen.– Wyglada jak Rincewind…–Gdzies tu mam swoj kapelusz – odparl Rincewind.– Musialem go wepchnac do spodni…–Trucizna? – spytal Cohen.– Jestes pewien?–Nie, skad.To byla czarna buteleczka i miala wymalowana czaszke ze skrzyzowanymi piszczelami, a kiedy ja przechylil, dymila – tlumaczyl Rincewind, kiedy Saveloy pomagal mu sie przebrac.– Czy to sos anchois? Nie przypuszczam.–Trucizna – mruknal Cohen.– Nienawidze trucicieli.To najgorsze typy.Skradaja sie, dodaja jakichs brudow do uczciwego jedzenia…Spojrzal gniewnie na szambelana.–Czy to ty? – Zerknal na Rincewinda i wskazal kciukiem skulonego mezczyzne.– To byl on? Bo jesli tak, potraktuje go jak szalonych Wezowych Kaplanow ze Startu, tylko tym razem uzyje obu kciukow!–Nie.To byl ktos, kogo nazywali panem Hongiem.Ale wszyscy patrzyli, jak to robil.Szambelan wydal z siebie krotki, rozpaczliwy krzyk.Rzucil sie na podloge i juz mial ucalowac stope Cohena, gdy uswiadomil sobie, ze mialoby to ten sam skutek co zjedzenie wieprzowiny.–Laski, niebianska istoto! Wszyscy jestesmy tylko pionkami w rekach pana Honga!–Co w nim takiego niezwyklego?–To… wspanialy czlowiek! – zapewnil belkotliwie szambelan.– Zlego slowa nie powiem o panu Hongu.I z cala pewnoscia nie wierze, jakoby wszedzie mial szpiegow! Niech zyje pan Hong, tyle tylko moge dodac.– Zaryzykowal uniesienie glowy i tuz przed oczami zobaczyl ostrze miecza Cohena.–Dobra.A w tej chwili kogo bardziej sie boisz? Mnie czy tego pana Honga?–Ja… pana Honga.Cohen uniosl brew.–Jestem pod wrazeniem.Wszedzie szpiedzy, tak?Rozgladal sie po sali, az natrafil wzrokiem na bardzo wielka waze.Podszedl do niej i podniosl pokrywe.–Dobrze ci tam?–Eee… tak? – odpowiedzial glos z glebi wazy.–Masz wszystko, czego ci trzeba? Zapasowy notes? Nocnik?–Eee… tak?–A mialbys ochote na, bo ja wiem, jakies szescdziesiat garncow wrzacej wody?–Eee… nie?–Wolalbys raczej zginac, niz zdradzic pana Honga?–Eee… czy moge sie chwile zastanowic, jesli wolno?–Nie ma sprawy.I tak trzeba czasu, zeby zagrzac tyle wody.Zastanawiaj sie.Cohen odlozyl pokrywe.–Jedna Wielka Matko! – rzucil.–On ma na imie Jedna Wielka Rzeka, Dzyngis – poprawil go Saveloy.Gwardzista z wolna wrocil do zycia.–Masz pilnowac tej wazy, a gdyby sie poruszyla, zrobisz z nia to, co ja kiedys z Zielonym Nekromanta Nocy.Jasne?–Nie wiem, cos zrobil, panie.Cohen wytlumaczyl mu.Jedna Wielka Rzeka sie rozpromienil.Z wnetrza wazy dobiegl odglos kogos, kto usiluje nie wymiotowac.Cohen spokojnie wrocil na tron.–Powiedz mi cos wiecej o tym Hongu, szambelanie – polecil.–Jest wielkim wezyrem.Cohen i Rincewind spojrzeli na siebie.–Zgadza sie – przyznal Rincewind.– A wszyscy przeciez wiedza, ze wielcy wezyrzy sa zawsze…–…absolutnymi i kompletnymi sukinsynami – dokonczyl Cohen.–Nie wiem czemu.Wystarczy dac takiemu turban z czubkiem posrodku, a to ich cos tam moralne od razu sie lamie.Zawsze ich zabijam, jak tylko spotkam.Dzieki temu pozniej zyskuje na czasie.–Od razu wydal mi sie jakis taki sliski – stwierdzil Rincewind.–Posluchaj, Cohenie…–Dla ciebie: cesarzu Cohenie – wtracil Truckle.– Nigdy nie wierzylem magom, ot co.Nigdy nie wierzylem zadnemu facetowi w sukience.–Rincewind jest w porzadku – zapewnil Cohen.–Dzieki – mruknal Rincewind.–…ale calkiem bezuzyteczny jako mag
[ Pobierz całość w formacie PDF ]