[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.4Lądowanie odbyło się po dwóch wstrząsach samolotu i przy akompaniamencie wzmożonego huku silników.W uszach im szumiało jeszcze wtedy, gdy samolot zatrzymał się, a silniki zamarły.Narastał zmierzch.Niebo pokryły różowe i purpurowe pasma.Ludzie podnosili się z siedzeń, zakładali płaszcze, zdejmowali z półek ręczny bagaż.Jednakże ani Howard, ani Richard nie ruszyli się, zanim nie ustawiono schodków.— Idź pierwszy — powiedział Howard — i trzymaj się ode mnie z daleka.Richard skinął głową.Jeden Lawrence na liście pasażerskiej to i tak o jeden za dużo.Zdrowy rozsądek mówił, że głupotą było oczekiwać, że rozdzielenie się może zapewnić bezpieczeństwo, ale tu niekoniecznie musiał działać rozsądek.Denerwował się, i to nie ze względu na siebie.Wyszedł za młodą parą.— Nie pada? — dziewczyna odgrywała scenę zawodu.— I to ma być Anglia? — Tej swobody można im było zazdrościć.Może mieli schowany flakonik perfum albo jakąś dodatkową butelkę koniaku — o co tu było się niepokoić? Richard wszedł na oszkloną platformę i stanął na końcu kolejki do odprawy.Zamajaczyła mu myśl o Garnerze.Przy barierze było dwóch mężczyzn.Ten, który stał, spojrzał ponad ramieniem kolegi na paszport Richarda.Czy ciekawość funkcjonariusza wzbudziło tylko to, że jego paszport był nowiuteńki?— Dziękuję, ojcze — obojętnie powiedział siedzący mężczyzna i postawił krzyżyk na liście nazwisk, a serce Richarda waliło jak młotem.Poszedł w stronę kontroli celnej, ale w połowie drogi nie mógł się powstrzymać, by się nie obejrzeć.Howard był trzeci w kolejce.Patrzał, jak przesuwa się do przodu.Teraz jest drugi, zostały sekundy i albo przejdzie, albo wpadnie.Wstrzymał oddech.W Steyrhofen ryzyko wydawało się tak niewielkie.Jeszcze jeden krok do przodu i Howard podał paszport.Elliott, Bruce Elliott, dyrektor przedsiębiorstwa.Kolor oczu, kolor włosów… Czas stanął w miejscu.Siedzący mężczyzna coś powiedział, poruszył ustami i spojrzał w górę.Howard skłonił głowę.Zdawał się odpowiadać „tak”.Funkcjonariusz przewracał kartki w jedną i drugą stronę… Miejsce, data urodzenia.Nagle paszport znalazł się w wyciągniętej ręce Howarda.Richard poczuł ulgę.Poruszony szukał swej torby podróżnej.Na razie mieli to za sobą.Howard był wolny i nie trzeba było myśleć, że za parę godzin będzie znowu musiał podjąć rękawicę.Richard wszedł do hali przylotów, nie mając pewności, gdzie się umawiali.Niebawem nadszedł Howard.Spojrzał na Richarda, jakby go nie poznawał, i skierował się w stronę postoju taksówek.— Marsden.Wsiedli do taksówki.U Howarda widać było napięcie, oczy patrzyły dziko.— Co on powiedział? — spytał Richard.— Kto?— Facet z urzędu imigracyjnego.— Powiedział, że powinienem odnowić paszport, bo za miesiąc traci ważność.W kinie mogłoby to prawdopodobnie wywołać śmiech.Ale nie u nich, nie w ich rzeczywistości.Zapadał zmierzch, Richard nagle zapragnął powiedzieć: „Nie będziesz żałował, że zobaczysz się z Tibbie”, ale nie mógł tego z siebie wydusić.Cokolwiek by powiedział, byłoby to nieadekwatne, powierzchowne, sztuczne.— Jaki adres w Marsden, sir?— Dom o nazwie Wyndhams.Pokieruję panem, jak dojedziemy do wioski.Samochód Jessiki stał jeszcze na podjeździe obok garażu.Prawie wszystkie okna były oświetlone i ta jasność niezasłużenie łagodziła toporność domu.Richard zadzwonił.Szczęk zamka i pani Wood spojrzała na nich trochę niepewnie, jakby nie mogła się zdecydować, czy powinna ich wpuszczać.Hali za nią i schody były puste.— Witam, pani Wood… Jak się ona czuje?— Pan Howard!— Jak się czuje?! — krzyknął Richard, ale ona wpatrywała się w Howarda, jakby tylko on tu stał.Z rękoma nerwowo ściskającymi gardło, powiedziała: — Zmarła, panie Howard.— Nie…— Dziś rano.— W jej głosie czuło się obawę i łzy.— Umarła dziś rano.— Nie — to zamykało wszystko.— Nie.— Howard?To Jessica ukazała się na schodach; była blada i patrzyła z niedowierzaniem.I wtedy z gabinetu wyszedł łysiejący, szczupły mężczyzna o surowych rysach.Wyglądał na prawnika.Za nim wyszedł inny, niższy.Ich kroki były energiczne, pewne siebie.— Komandor Lawrence? Howard Lawrence?— Tak, to ja.— Jestem nadinspektorem Wydziału Specjalnego Policji Metropolitalnej.Mam nakaz aresztowania pana.Howard gwałtownie odwrócił się do Richarda.— Kłamca! — krzyknął osaczony.— Okłamałeś mnie!— Nie.— Dałeś słowo.— I dotrzymałem go… przysięgam.— Czekali na mnie, a ty o tym wiedziałeś.Rozdział czwarty1Tibbie pochowano w Marsden.John Wyatt odprawił mszę żałobną, prosząc o zbawienie duszy zmarłej w prawie pustym kościele, w obecności pielęgniarki, Taplowa i pani Wood.Jessiki nie było, ale Richard nie miał do niej pretensji.On i Howard pozostawali nieco z boku, ale czy słusznie? Howarda przywieźli samochodem policyjnym, który zatrzymał się przed głównym wejściem, a potem zaparkował pod zakrystią, by go stamtąd zabrać.W czasie nabożeństwa Howard siedział na jednej z tylnych ławek w nawie głównej i stał przy grobie, gdy odmawiano ostatnie modły.Nie opuszczali go dwaj anonimowi towarzysze.Kwiaty i wieńce olśniewały urodą, aż wydawało się to niestosowne w ten posępny wrześniowy dzień.Gdy John Wyatt pokropił trumnę święconą wodą i rzucił garść ziemi do grobu, usłyszeli głuchy odgłos, jakby nowiutka trumna była pusta, a Tibbie nigdy nie istniała.Było coś przerażającego w tym odgłosie; tak jak we wzroku Richarda, odpychanym pogardliwym spojrzeniem stojącego po drugiej stronie grobu Howarda, pogodzonego ze śmiercią, ale nie z życiem, jakie go oczekiwało.Nagłówki gazet głosiły: ARESZTOWANIE OFICERA MARYNARKI.DRAMAT DOMU W SURREY…John Wyatt złożył mszał.To już był koniec.„Idź, ziemio, do ziemi…” Mała grupa jakby opóźniała odejście.Howard odszedł pierwszy, krok w krok za nim eskorta.Przez chwilę Richard stał nieruchomo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]