[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wygląda na to, że z żadnego domu nikt nie wychodził.Jedyne sy-gnały zródła ciepła pochodzą teraz z zagrody dla kóz z boku otwartegoplacu, a do tego dochodzi kilka mniejszych, naszym zdaniem to psy.Tropiciel podziękował jej i podszedł do obrazów na ścianie.Wioskęw czasie rzeczywistym obserwował świeżo zmieniony global hawk.Tamaszyna miała w zapasie jeszcze trzydzieści pięć godzin lotu, czyli ażnadto, a jej radar ze sztuczną przesłoną oraz pracująca w podczerwienikamera na czujniki elektrooptyczne zobaczą wszystko, co rusza się nadole.Tropiciel przez kilka minut patrzył na czerwone plamki bezpań-skie psy przemieszczające się między ciemnymi kwadratami domów. Macie coś na psy stróżujące, Davidzie? Zastrzelimy je. Za dużo hałasu. My nie pudłujemy. Wystarczy, że jeden piśnie, a reszta zacznie biegać dookoła i uja-dać. Tropiciel odwrócił się do starszego sierżanta. Wyślijcie kogoś docentrum medycznego.Poproście o najsilniejszy, najszybciej działającypodawany doustnie anestetyk, jaki mają.I do tego kilka paczek suro-wych befsztyków z kantyny.Sierżant zaczął wydzwaniać przez telefon.Pathfinderzy porozumielisię wzrokiem.Tropiciel podszedł do stop-klatek, ostatnich ujęć zrobio-nych przy dziennym świetle.Wioska, całkowicie przysypana pustynnym piaskiem i zbudowanaz miejscowego piaskowca w tym samym kolorze, na dobrą sprawę zni-kła.Wokół niej rosło kilka karłowatych drzew, a na środku placu królo-wało zródło życia studnia.W zachodzącym słońcu długie czarne cienie kładły się z zachodu nawschód.Trzy wozy techniczne wciąż były wyraznie widoczne, zaparko-wane obok siebie przy studni.Wokół nich stało kilka osób, ale nie aższesnaście.Widocznie niektórzy od razu weszli do domu.Na ścianie wi-siało osiem zdjęć wykonanych pod różnym kątem, wszystkie jednakopowiadały tę samą historię.Największy pożytek z nich był taki, że po-kazywały, skąd powinien nadejść atak od południa.Właśnie po południowej stronie stał dom, do którego weszła grupaludzi z Marki; wąska ścieżka prowadziła od niego na pustynię.Tropicielprzesunął się do mapy o dużej skali, przypiętej do ściany obok fotogra-fii.Ktoś uprzejmie zaznaczył czerwonym krzyżykiem plamkę na pusty-ni miejsce ich zrzutu.Zebrawszy wokół siebie sześciu pathfinderów,przez dobre trzydzieści minut tłumaczył im to, co wywnioskował.Jesz-cze zanim przyjechał, doszli do tego samego.Uświadomił sobie jednak, że w ciągu trzech godzin wszyscy muszązapamiętać tyle szczegółów, że ich ogarnięcie normalnie zajęłoby kilkadni.Zerknął na zegarek.Dziewiąta wieczorem.Nie mogli odkładać roz-poczęcia operacji dłużej niż do północy. Radzę, żebyśmy wylądowali pięć kilosów na południe od celui drałowali resztę drogi.Wystarczająco znał brytyjski slang wojskowy: kilosy to kilometry,a drałowanie to forsowny marsz.Kapitan uniósł brwi. Jamie, powiedziałeś żebyśmy odezwał się. Zgadza się.Nie przyleciałem tu tylko po to, żeby was poinstru-ować.To wy dowodzicie, ale ja skaczę razem z wami. Zwykle nie zabieramy pasażerów.No, chyba że skaczą w tande-mie, podpięci do Barry ego.Tropiciel spojrzał na górującego nad nim olbrzyma.Nie uśmiechałomu się spadać osiem kilometrów w lodowatej ciemności, gdy będziepodwieszony do ludzkiego mastodonta. Davidzie, nie jestem pasażerem, tylko zwiadowcą amerykańskichmarines.Walczyłem w Iraku i w Afganistanie.Mam doświadczeniew nurkowaniu głębinowym i swobodnym spadaniu.Możesz sobieo mnie myśleć, co chcesz, ale biorę własny spadochron.Zrozumiano? Tak jest. Na jakiej wysokości chcecie wyskoczyć z samolotu? Siedem i pół kilometra.To miało sens.Na tej wysokości cztery wyjące silniki turbośmigłoweAllison byłyby prawie niesłyszalne, a gdyby nawet ktoś czujnie je wyła-pał, odniósłby wrażenie, że to przelatujący samolot pasażerski.Ale jużdwukrotnie niższa wysokość mogłaby spowodować, że rozdzwonią siędzwonki alarmowe.Tropiciel skakał maksymalnie z czterech i pół kilo-metra, a to co innego.Na tej wysokości nie trzeba mieć skafandra ter-malnego ani butli z tlenem; jednak na siedmiu i pół tysiącach metrówjest to niezbędne. No to załatwione powiedział.David poprosił najmłodszego z nich, Tima, żeby poszedł do hercule-sa i przyniósł rozmaity sprzęt dodatkowy.Zawsze wozili ze sobą dodat-kowy sprzęt, a ponieważ wracali do domu po dwóch tygodniach spę-dzonych w Omanie, kadłub herculesa był upchany rzeczami, które nor-malnie czekałyby na ziemi.Po kilku minutach Tim wrócił w towarzy-stwie trzech mężczyzn w wojskowych kombinezonach polowych; jedenz nich niósł zapasowy BT80 spadochron produkcji francuskiej, przyktórym pathfinderzy zawsze się upierali.Podobnie jak wszystkie innebrytyjskie służby specjalne mieli przywilej wybierania sobie wyposaże-nia z tego, co oferował cały świat.Dzięki temu, poza francuskim spadochronem, wybrali amerykańskikarabin szturmowy M4, belgijski trzynastostrzałowy pistolet Browningaoraz K-bar nóż taktyczny używany przez brytyjski SAS.Dai, łącznościowiec, miał spakować amerykańską PRC 152 przeno-śną radiostację współpracującą z satelitą taktycznym oraz brytyjskitransmiter wideo Firestorm z czujnikiem optycznym.Dwie godziny do rozpoczęcia akcji.W centrum dowodzenia sied-miu mężczyzn przebrało się, wkładając po kolei części ubrania i sprzęt,tak że na koniec, niczym średniowieczni rycerze w zbrojach, ledwo mo-gli się ruszyć.Dla Tropiciela znalezli parę butów do skoków spadochronowych.Na szczęście był średniej budowy ciała, więc reszta ubrania pasowała naniego bez problemu.Potem doszedł plecak firmy Bergen z goglami nok-towizyjnymi, wodą, amunicją, pistoletem i wieloma innymi rzeczami.Pomagali im w tym, zwłaszcza Tropicielowi, trzej nowi ludzie zwa-ni DS dyspozytorami spadochroniarzy.Ci, niczym giermkowiew dawnych czasach, odprowadzali swoich pathfinderów na skraj po-chylni, przypiętych do liny, na wypadek gdyby się pośliznęli, i patrzyli,jak wyskakują w pustkę.Na próbę włożyli zarówno BT80, jak i bergeny, pierwszy na plecy,drugi na piersi, i zacisnęli sprzączki obu tak mocno, aż zabolało.Potemkarabiny, z lufami skierowanymi w dół, rękawice, butle tlenowe i heł-my.Tropiciel zdziwił się, jak bardzo hełm w wersji pathfinderów przy-pomina jego kask motocyklowy, poza tym, że ten miał maskę tlenowąz czarnej gumy dyndającą u dołu oraz gogle niczym ze sprzętu do nur-kowania.A potem rozebrali się z powrotem.Była dziesiąta trzydzieści.Musieli wystartować najpózniej o półno-cy, bo z Dżibuti do plamki na pustyni w Somalii, którą zamierzali zaata-kować, mieli do pokonania niemal dokładnie osiemset kilometrów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]