[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ton, jakimwypowiedział: Dzień dobry, panie dyrektorze , był niepotrzebnie zbyt głośny, ten zaś, jakimkorygując ów błąd, rzekł: %7łyczył pan sobie spotkać się tu ze mną na rozmowę , byłśmiesznie cichy, jak pisk.- Tak, panie Marks - powiedział dyrektor złowieszczo brzmiącym głosem.-Poprosiłem, by pan tu przyszedł.Wrócił pan z wakacji, jak przypuszczam, wczorajwieczorem?- Tak - odparł Bernard.- Taak - powtórzył dyrektor przeciągając jadowicie samogłoskę.Potem podnoszącnagłe głos zagrzmiał: - Panie i panowie, panie i panowie!Zpiew dziewcząt nad probówkami i zaabsorbowane pogwizdywanie mikroskopistównagłe umilkły.Zapadła głęboka cisza, wszyscy spojrzeli.- Panie i panowie - raz jeszcze powtórzył dyrektor - proszę wybaczyć, że przerywamwaszą pracę.Zmusza mnie do tego bolesny obowiązek.Bezpieczeństwo i stabilnośćSpołeczeństwa są zagrożone.Tak, panie i panowie, zagrożone.Ten człowiek wskazałoskarżycielskim gestem na Bernarda - ten człowiek stojący tu przed nami, alfa-plus, którejtyle dano i od której w związku z tym tak wiele się wymaga.ten oto wasz kolega.a możepowinienem od razu powiedzieć; były kolega.w poważny sposób nadużył pokładanego wnim zaufania.Przez swoje heretyckie poglądy na sport i somę, przez skandalicznąnietypowość życia seksualnego, odrzucenie nauk Pana Naszego Forda i odmowęzachowywania się poza godzinami pracy jak dziecko w butli - (tu dyrektor uczynił znak T)- dowiódł, że jest wrogiem Społeczeństwa, burzycielem, panie i panowie, wszelkiego Aadu iwszelkiej Stabilności, spiskowcem przeciw Cywilizacji samej.Z tego powodu proponuję gozwolnić, na znak potępienia zwolnić ze stanowiska, jakie zajmuje w tym Ośrodku; proponujęwnieść natychmiast o przeniesienie go do podośrodka najniższego rzędu, i to, jako że karataka przysłuży się najżywotniejszym interesom Społeczeństwa, do ośrodka możliwienajbardziej oddalonego od wszelkich skupisk ludności.W Islandii będzie miał niewielkiemożliwości deprawowania innych swym pozbawionym bojazni Fordziej przykładem.Dyrektor przerwał; po chwili, krzyżując na piersi ramiona, zwrócił się podniosłymtonem do Bernarda:- Bernardzie Marks - zapytał - czy może pan wskazać jakąś przyczynę, którapowstrzymałaby mnie od natychmiastowego wykonania wydanego na pana wyroku?- Tak, mogę - odrzekł bardzo głośno Bernard.- No więc proszę - powiedział nieco zbity z tropu, ale nadal majestatyczny dyrektor.- Oczywiście.Tylko to.na korytarzu.Chwileczkę.- Bernard popędził do drzwi iotworzył je.- Wejdz - polecił, i przyczyna weszła i ujawniła się w całej swej okazałości.Rozległy się westchnienia i pomruki zdumienia i grozy; jakaś dziewczyna krzyknęła;ktoś stając na krześle, by lepiej widzieć, upuścił dwie probówki pełne plemników.Ospała, zobwisłym ciałem, dziwne i przerażające monstrum wieku średniego pośród tych jędrnychmłodych ciał i nieskazitelnych twarzy, Linda wkroczyła na salę uśmiechając się zalotnieswym bezbarwnym, zniekształconym uśmiechem i kołysząc, w jej mniemaniu zmysłowo,ogromnymi biodrami.Bernard szedł obok.- Oto on - powiedział wskazując na dyrektora.- Myślisz, że go nie poznałam? - oburzyła się Linda; potem, zwracając się dodyrektora: - Oczywiście, że cię poznałam, Tomakin, poznałabym cię wszędzie, pośród tysiącainnych.Ale ty mogłeś mnie zapomnieć.Nie pamiętasz? Nie pamiętasz, Tomakin? TwojaLinda.- Stała patrząc na niego z przechyloną na bok głową, ciągle się jeszcze uśmiechając,ale uśmiechem, który wobec kamieniejącej z obrzydzenia twarzy dyrektora coraz bardziejtracił pewność siebie, gasł, aż w końcu zanikł zupełnie.- Nie pamiętasz mnie, Tomakin? -powtórzyła drżącym głosem.W oczach pojawił się lęk i boleść.Pokryta plamami workowatatwarz skurczyła się groteskowo w wyrazie skrajnego zasmucenia.- Tomakin! - Wyciągnęłaramiona.Ktoś zachichotał.- Co ma znaczyć - zaczął dyrektor - ten potworny.- Tomakin! - Podbiegła doń, wlokąc za sobą koc, zarzuciła dyrektorowi ręce na szyję,ukryła głowę na jego piersi.Ogólny śmiech wybuchł niepowstrzymaną falą.-.ten potworny głupi kawał! - krzyczał dyrektor.Czerwony na twarzy, usiłował uwolnić się z uścisku.Ona trzymała go kurczowo.- Ależ ja jestem Linda, Linda - śmiech głuszył jej słowa.- Zrobiłeś mi dziecko -wrzasnęła przekrzykując hałas.Zapadła przerazliwa cisza; wzrok zebranych zaczął błądzić, wzakłopotaniu nie mogąc sobie znalezć miejsca.Dyrektor nagle zbladł, przestał się szamotać istał z dłońmi na jej nadgarstkach, patrząc na nią w przerażeniu.- Tak, dziecko.I jestem jego matką.- Rzuciła tę nieprzyzwoitość jak wyzwanie wciszę pełną zgorszonej urazy; potem odrywając się nagle od dyrektora, zawstydzona, ach,jakże zawstydzona, zakryła twarz rękami i zaszlochała.- To nie była moja wina, Tomakin.Boja przecież zawsze wypełniałam polecenia.Zawsze, sam wiesz.Nie wiem, jak się to.Gdybyświedział, Tomakin, jak strasznie.Ale on jednak mi pomógł.- Odwracając się w stronę drzwizawołała: - John! John!Wszedł natychmiast, przystanął na moment w progu, rozejrzał się, potem w swychmokasynach przemknął cicho przez salę, upadł na kolana przed dyrektorem i wyrzekłczystym głosem:- Mój ojcze!Słowo to (bo ojciec było nie tyle nieprzyzwoite - przy całej jego konotacyjnejbliskości wobec obrzydliwego i niemoralnego faktu rodzenia dzieci - co raczej ordynarne,było nietaktem skatologicznym raczej niż pornograficznym), komicznie sprośne, rozładowałoatmosferę zgęszczoną do niemożliwości.Zmiech wybuchł potężny, wręcz histeryczny, salwaza salwą, jakby nigdy nie miał ustać.Mój ojcze - i to do dyrektora.- Mój ojcze! O, Fordzie,Fordzie.To świetne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]