[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pomówmy lepiej o gościach, o rozrywkach, wszak mamy lato! Marzęo zabraniu Richarda nad morze.Co powiedzielibyście na wspólną wycieczkę?Celia nie wyglądała na przekonaną, lecz nie mogła dążyć do otwartego starcia z Harrym, tak więcbezpiecznie przeszliśmy do innego tematu.Czułam, że John nie spuszcza ze mnie wzroku i że nie odwiodę good tropienia moich planów, moich oszustw, Bez cichego wsparcia Celii nie mógł jednak nic zdziałać.Siedziałwięc w milczeniu i patrzył na mnie.Kiedy przenosił wzrok na Celię, spojrzenie łagodniało.RLTPostanowiłam, że w dniu zapowiedzianej wizyty pana Gilby'ego muszę wyprawić Celię i Johna gdzieśpoza Wideacre.Przypomniałam Celii, że pilnie trzeba sprawić dzieciom nowe buciki, i to nie z szorstkiej skórymiejscowego szewca, dobrej dla Harry'ego i dla mnie, kiedy byliśmy mali, lecz całkiem nieodpowiedniej dlamałej księżniczki.Celia postanowiła zabrać dzieci na cały dzień do Chichester po zakupy.Wszyscy mieliśmypojechać.W ostatniej chwili udałam ból głowy i odwołałam swój wyjazd.Z zadowoleniem patrzyłam napowóz toczący się podjazdem, unoszący ich trójkę i dwoje dzieci.Do spotkania z panem Gilbym miałam dobrągodzinę.Zjawił się punktualnie, co mi się spodobało.Lecz nie spodobało mi się w nim nic więcej.Był toniewysoki mężczyzna, typowy człowiek z miasta, ubrany starannie, niemal jak dandys.Biel koszuli byłanieskazitelna, a kiedy kłaniał się nisko, wyczyszczone do połysku buty odbijały jego wąską twarz, twarz łasicy.A kłaniał się często.Wiedział, a ja wiedziałam, że on wie, iż nigdy nie sprzedawaliśmy pszenicy z Wideacreprzed zakończeniem żniw i że zawsze najpierw proponowano kupno zboża ludziom, których ciężka praca dałaobfity złoty plon.Wiedział, że dziedzice Wideacre wielce szanowali samych siebie i z podejrzliwością, zniechęcią wręcz traktowali londyńskich kupców, sprytnych ludzi interesu zdolnych oszukać i ograbićnajzacniejszego gospodarza.Wiedział również (a obawiałam się, że wie o tym połowa londyńskiego City), żeposiadłość jest obciążona długami, że listy zastawne i pożyczki hipoteczne związały Wideacre z panemLlewellynem, bankierami i jeszcze dwoma kupcami z Londynu.Byliśmy zmuszeni mieć do czynienia z ludzmi,którymi gardziliśmy, gdyż wpadliśmy w pułapkę długów i spłat pożyczek.Pan Gilby zdawał sobie z tegosprawę równie dobrze jak ja.Jednak na jego bladej gładkiej twarzy nie pojawiła się żadna oznaka tej wiedzy,kiedy pomagał mi wsiąść do bryczki.Ruszyłam podjazdem.Rozglądał się, oceniając w myślach wartość naszych lasów.Spojrzał w lewo ponad żywopłotem ikoronami drzew ku starym łąkom, teraz pozbawionym kwiatów i miedz, zamienionym w jedno wielkie polezielonego dorodnego zboża. Cały ten teren? spytał. Tak odrzekłam krótko.Puściłam lejce jedną ręką i palcem w rękawiczce pokazałam rozległy obszar na mapie leżącej międzynami na siedzeniu.Kiwnął głową i poprosił, żebym zatrzymała bryczkę.Czekałam na kozle, kiedy przechadzał się wśródłanów niczym pan na własnej ziemi.Zerwał garść zielonych kłosów, roztarł srebrzystozieloną łuskę i wziąłsurowe ziarno do ust.%7łuł, wyglądając przy tym jak zamyślona szarańcza, którą sama sprowadziłam na swojąziemię.Niesmak mogłam zatuszować tylko idealnym zimnokrwistym spokojem.Okazało się to łatwe.Pokazywałam ziemię kupcowi, a papa przysięgał, że nie wpuści tu nigdy człowieka brudnych interesów.Czułam w sercu ból zamieniający moje ciało w sopel lodu.A przecież popołudniowe słońce ogrzewało migłowę, a w długiej spódnicy i żakiecie do konnej jazdy było mi gorąco i duszno. Dobrze oznajmił i wsiadł znów do dwukółki. Wspaniałe zboże.Obiecujące.Ale kupowaniezboża przed żniwami to niepewny interes.Powinna to pani wziąć pod uwagę. Zaiste biorę stwierdziłam grzecznie. Chce pan teraz obejrzeć pola na nizinach?RLTPotwierdził skinieniem głowy.Powiozłam go podjazdem w stronę drogi biegnącej wzdłuż granicy nizin.Po lewej rozwijała się pięknie szkółka leśna, lecz starałam się odwracać wzrok od drzewek, czując gniotącemnie w żołądku poczucie winy.Woda i ziemia Wideacre karmiły te ciemne sprężyste rośliny, które nienależały już do naszej posiadłości.Stały się własnością pana Llewellyna, duży zaś, pięknie wybrany obszarplantacji założonej przez papę przestał być zródłem przyszłego bogactwa, zródłem niewyczerpanych zapasówdrewna na opał i na budulec.Przepadł.Sprzedany na pniu.Zanim nawet drzewka osiągnęły dojrzałość.A terazsprzedawałam zielone zboże.Wydawało się, że już nic nie należy do Wideacre, ani drzewa, ani zboże, ani ja.Pan Gilby znów wysiadł i przechadzał się wśród łanów pszenicy.Na zboczach wychodzących na północzbiory dojrzewały pózniej, ziarenka zaś, które włożył do ust, były nie większe niż ziarenka ryżu, bladozielone,w twardej łusce. Dobrze powtórzył. Ale to ryzykowny interes.Bardzo ryzykowny interes.Jakość pszenicy Wideacre i szanse zmarnowania tych zbiorów oto temat, który zajmował go przezcałe popołudnie.Ja w tym czasie pociłam się w sztywnym stroju i jednocześnie dygotałam, czując wewnętrznedreszcze.Chodził po polach i patrzył w niebo, jak gdyby chciał to wszystko kupić za jednym zamachem.Bezwątpienia błękitne niebo i gorące białe chmury także stanowiły dobry, lecz ryzykowny" interes.Pragnął zobaczyć pola na dawnych wspólnych gruntach, musieliśmy więc przejechać przez Acre.Wolałam wybrać ścieżkę przez lasy, lecz most przy młynie był nieczynny, a nie istniał wygodny objazd dlabryczki.Tym razem na dzwięk stukotu kopyt mojego konia nie zatrzaskiwano drzwi.W wiosce Acre panowałacisza, jak gdyby wszyscy mieszkańcy poszli na tułaczkę. Spokojne miejsce zauważył pan Gilby.Wielka cisza zastanowiła nawet tego zajętego wciąż liczeniem pieniędzy człowieka. Tak przytaknęłam oschle. Ale nie puste, może pan być pewien. Mają państwo kłopoty z biedotą? uniósł porozumiewawczo czarne brwi. Nie umieją sięprzystosować, prawda? Nie chcą po prostu nauczyć się żyć w nowych warunkach? Otóż to stwierdziłam krótko. Kiepski interes wyrzekł półgłosem. Macie tu w okolicy jakieś podpalenia? Niszczenieplonów? Napady na stodoły? Nigdy nie mieliśmy odparłam stanowczo. Skarżą się, ale nie ważą się zrobić nic więcej. Dobrze powiedział. Ale ryzykownie dodał po przerwie. Ryzykownie? spytałam, cmokając na Sorrela, aby ruszył kłusem, gdy wyjechaliśmy wreszcie zezłowieszczej ulicy opustoszałej wioski. Ryzykownie powtórzył. Nie wyobraża sobie pani, ile mam kłopotów z transportem wozów zezbożem przez prowincję do Londynu.Matki z niemowlętami na rękach kładą mi się na drodze.Ojcowieotaczają wozy i przeklinają wozniców jak gdyby to ich należało winić! Sam raz czy dwa razy dostałem się wszpony motłochu! Kiedyś nawet musiałem sprzedać gawiedzi pół wozu po cenie rynkowej, zanim mniepuszczono!RLT U nas takie rzeczy nie mają miejsca zapewniłam zdecydowanie, a dreszcz złego przeczucia prze-biegł mi po plecach. Tak, tak, w Sussex na razie jest spokojnie.Ludzie tu nie zostali jeszcze doprowadzeni doostateczności.Stanęliśmy na dziedzińcu stajennym i poprosiłam go do swego gabinetu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]