[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I po zaledwie kilku minutachwstrzymywania tchu poczułem, że samolot zadrżał, pomknął naprzód po pasie startowym iwzbił się w powietrze.Ruszyliśmy.Lot nie był tak długi, by brak tlenu za bardzo dał mi się we znaki, zwłaszcza żeChutsky prawie cały czas siedział przechylony w stronę przejścia i rozmawiał ze stewardesą;raptem jakieś pół godziny pózniej nadlecieliśmy nad zieloną Kubę i łupnęliśmy w passtartowy, najwyrazniej wylany asfaltem przez tego samego wykonawcę, z którego usługkorzystało lotnisko w Miami.Tak czy owak, z tego, co mogłem stwierdzić, koła nie odpadły ipodjechaliśmy do pięknego, nowoczesnego terminalu - i minęliśmy go, by zatrzymać się dużodalej, przy posępnej starej budowli, która wyglądała jak dworzec autobusowy, z któregodowozi się więzniów do obozu pracy.Karnie wymaszerowaliśmy z samolotu i przeszliśmy po asfalcie do przysadzistegoszarego budynku.Wnętrze było niewiele bardziej gościnne.Stali tam nasrożeni wąsacze wmundurach, którzy kurczowo ściskali pistolety automatyczne i łypali na wszystkich spode łba.Osobliwie z nimi kontrastując, pod sufitem wisiało kilka telewizorów, w których nadawano,zdaje się, kubański sitcom z nagranym histerycznym śmiechem, przy którym jegoamerykański odpowiednik to doprawdy zaledwie ziewanie.Co kilka minut taki czy inny aktorwykrzykiwał coś, czego nie mogłem rozszyfrować, i na śmiech nakładała się rycząca muzyka.Stanęliśmy w kolejce, która powoli przesuwała się w stronę budki.Nie widziałem, cojest dalej, i nie miałem pojęcia, czy aby nie sortują nas przed wywózką wagonami bydlęcymido gułagu, ale Chutsky nie wyglądał na szczególnie zaniepokojonego, więc i mnie niewypadało narzekać.Kolejka centymetr po centymetrze posuwała się naprzód i wkrótce, nie uprzedziwszymnie ani słowem, Chutsky podszedł do okienka i wsunął paszport w szparę u dołu.Niewidziałem ani nie słyszałem, co się dzieje, ale obyło się bez wściekłych wrzasków i strzałów,i po chwili zabrał swoje papiery, zniknął za budką i przyszła kolej na mnie.Za grubą szybą siedział facet, który mógłby być blizniakiem najbliżej stojącegożołnierza z automatem.Bez słowa wziął ode mnie paszport, otworzył go, zerknął do środka,spojrzał na mnie, po czym mi go oddał.Nie powiedział nic.Spodziewałem się czegoś wrodzaju przesłuchania - pewnie myślałem, że zerwie się na nogi i rzuci na mnie gromy za to,że jestem tchórzliwym kapitalistycznym psem albo papierowym tygrysem - i tak byłemzaskoczony jego zupełnym brakiem reakcji, że stałem jak słup dotąd, aż dał mi głową znak,że mogę odejść, co skwapliwie uczyniłem.Skręciłem za róg, za którym zniknął Chutsky, iznalazłem się w punkcie odbioru bagażu.- Hej, stary - zagadnął Chutsky, kiedy poszedłem w miejsce, gdzie czaił się przynieruchomym taśmociągu, na którym, miałem taką nadzieję, niedługo wyjadą nasze torby.-Chyba się nie bałeś, co?- Myślałem, że będzie trochę trudniej - stwierdziłem.- To znaczy, nie gniewają się nanas czy coś?Chutsky się roześmiał.- Niedługo się przekonasz, że ciebie lubią - powiedział.- Nie znoszą tylko twojegorządu.Pokręciłem głową.- Naprawdę potrafią ot tak oddzielić jedno od drugiego?- Jasne - odparł.- To prosta kubańska logika.I choć wydawało się to zupełnie bez sensu, jako rodowity mieszkaniec Miami,doskonale wiedziałem, co to znaczy; Kubańska Logika była przedmiotem nieustającychżartów w kubańskiej społeczności.Najlepsze wyjaśnienie tego terminu, jakie słyszałem,przedstawił pewien profesor na uczelni.To było na zajęciach z poezji, na które zapisałem sięw próżnej nadziei, że nauczę się zaglądać w głąb ludzkiej duszy, skoro sam jej nie mam.Profesor, o którym mowa, czytał na głos Walta Whitmana - ten urywek pamiętam do dziś, botak doskonale podsumowuje ludzką naturę. Sam sobie zaprzeczam? No cóż, więc sam sobiezaprzeczam - jestem wielki, składam się z mnogości ".I po tych słowach podniósł wzrok i powiedział: Czysta kubańska logika , zaczekał,aż śmiech ucichnie, i kontynuował czytanie wiersza.Dlatego jeśli Kubańczycy nie przepadali za Ameryką, a za Amerykanami owszem,"Walt Whitman Pieśń o sobie.wymagało to od nich nie większej ekwilibrystyki umysłowej niż ta, z jaką spotykałem sięniemal co dzień.W każdym razie coś zagrzechotało, zabrzęczał głośny dzwonek i nataśmociągu wyjechał nasz bagaż
[ Pobierz całość w formacie PDF ]