[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powinieneś się pokazać.Ludzie zaczynają mówić, że Indie ciebie odmieniły. Tak podchwycił Istvan. Powiedz im, że uprawiam jogę i mam godziny skupienia, wtedy milczę. Naprawdę? zdziwiła się dziewczyna, okrywając nagie ramiona szalem, żeby się nie opalićjak chłopka. Tak.Czy tego nie widać po mnie? popatrzył na rozległy plac, po którym snuli się rowerzyściw kolorowych piżamowych spodniach i wypuszczonych na wierzch koszulach, w przestrzeńdrgającą słonecznymi żyłkami, odetchnął wonią nagrzanych kamieni, kurzu i lekkim zapachemperfum, którymi od dziewczyny powiało.Na mgnienie zapomniał o nich, jednocząc się z tą godzinąletniego popołudnia. Naprawdę pan się zmienił szepnęła nieśmiało. A myśmy myśleli, że pan się zakochał. Nie uśmiechnął się triumfująco radża. On został wierny Grace, musi jednak liczyć na przyszłe wcielenia.No, żegnajcie.Zbiegł dozielonego dużego auta, z którego wyskoczył kierowca w bieli, by mu usłużnie otworzyć drzwiczki.W austinie z rękami na kierownicy z ogromnie ważną miną siedział Mihaly.Trzej chłopcy hinduscyzaglądali przez opuszczone szyby.Na ich prośbę malec z powagą naciskał klakson.Hindi nauczyłsię w przedszkolu, od razu całych zwrotów, uciechę mu sprawiało, gdy rozmawiał w garażu zKriszanem, a ojciec zniecierpliwiony pytał: O czym wy tam gadacie? Podniósł na radcę duże,zamyślone oczy, zgarnął z czoła grzywkę rozchyloną w ząbek i powiedział: Wujku, oni nie wiedzą, gdzie są Węgry.Oni myślą, że nas jest tak mało, że o nas nie warto sięuczyć. A coś im powiedział? Naburmuszony przyznał się szczerze: %7łe są głupi.Chcieli, żebym im zapalił motor, ale nie miałem kluczyka, więc tylko obiecałem,że zatrąbię, jak oni głośno zawołają: Węgrzy to najmądrzejszy naród na świecie.Oni wołali, a jatrąbiłem, aż się dużo ludzi zeszło.Jechali szeroką aleją, auta mijające ich z prawej strony biły woczy iskrzącym odblaskiem szkła i niklu.Ponad ciemną zieleń świeżych liści drzewa dzwignęłypęki czerwonego kwiecia ognia dżungli.Niebo leciutko przydymione bielą wróżyło trwałąpogodę. Wujku skomlił mały. Podjedzmy na chwilę do Kriszana, już cztery dni go nie widziałem, bo zaraz dostaję burę, jaksię gdzieś dalej wypuszczę.Tatuś jest teraz ciągle zły, mówi, że mam się trzymać domu. O co zły? Bo ambasador nawet nocą przyjeżdża i na ojca krzyczy, że jeszcze nie ma odpowiedzi na jegodepesze.Tato teraz sypia w swoim pokoiku z żelaznymi drzwiami, mama też jest zła.Zajechaliprzed drewnianą olbrzymią beczkę, nakrytą wzdymającym się pasiastym dachem.Już z daladobiegł ich zmienny, przybierający na sile ryk motoru i wrzawa głosów pełnych zachwytu, a trochęi niepokoju.Pod ogrodzeniem z siatki sznurkowej, rozpiętym na wbitych w darń stalowych prętach,stała gromada dzieci.Między opartymi o siebie rowerami, których pilnował brodaty Sikh, kucalisprzedawcy z płaskimi koszami orzeszków ziemnych, mango i drobnych, mdłosłodkich,pozbawionych pestek winogron, na których się pasły roje much spędzane buńczukiem z końskiegowłosia. Dla mnie nie trzeba biletu ostrzegał Mihaly. Ja i tak przejdę.Zagadał do portiera w białym mundurze, przepasanego szeroką, zielonąszarfą, i smyknął po schodach na galeryjkę. Co mu powiedziałeś? zapytał radca, gdy już oparli się o poręcz i zajrzeli w czarny lej zestrzępiących się desek. %7łe Kriszan to mój wujek zbył niecierpliwie. Patrz, idzie w górę.Zobaczył nas podskakiwał malec klaszcząc. Kriszan! Kriszan! Cicho bądz położył mu rękę na karku, choć wiedział, że w grzmocie motoru tamten niemoże głosu pochwycić.Kriszan zaszyty w skórę czarną, połyskliwą, w srebrnym hełmie iprostokątnych okularach zataczał koła na arenie wysnuwając niebieską, lotną smugę spalin.Zramion mu zwisały zielonkawe skórzane pasy na metr długie, tworząc jakby ruchliwą pelerynę,którą pęd podnosił.Grzmot rósł, koła, które zakreślał motocykl, były coraz szybsze, coraz szersze,sięgały ścian.Rósł wibrujący skowyt i motor wyniósł jezdzca na drewnianą cembrowinę beczki.Zadudniły basem grube deski, kiedy po nich przelatywał, u ramion wyrastały skrzydła, temu lotowitowarzyszył gwizd metaliczny, od którego mrowie chodziło po krzyżu.Istvanowi zacisnęły sięszczęki, przypomniało mu się wycie lecących bomb.Kriszan mknął tak szybko, że czuli zawrótgłowy ścigając go oczami.Leżał bokiem, wbrew prawu przyciągania, ciągle jeszcze spiraląwspinając się ku brzegowi drewnianego krateru.Był już tak blisko, że aż odskakiwali głowami,kiedy uderzał w twarze podmuch spalin, wrzącej oliwy, niemal smagały ich świszczące skórzaneskrzydła.Tańczył jak ziarno grochu w potrząsanej oburącz butelce.Zdawało się, że osiągnąwszykrawędz wystrzeli między sznurami w ruchliwe korony drzew, w blask, w niebo jak zbłąkanakometa.Mihaly piszczał przejęty, udzielało mu się szaleństwo lotu.Nagle Kriszan oderwał prawąrękę od kierownicy i uniósł ją ku nim, jakby pozdrawiając, potem oderwał i drugą, teraz jużnaprawdę wzlatywał.Tłum nachylony przez parapet wył z zachwytu, Istvana ścisnęło w gardle:niepotrzebna brawura, przecież najmniejsze drgnienie, podskok kół na belkach& i nie opanujemaszyny.A w tym położeniu, przy takiej szybkości pewna śmierć.Ale Kriszan opuścił już ręce,pochwycił kierownicę, jakby kiełznał narowistego ogiera, i z ulgą spostrzegli, że zaczyna zjeżdżaćw dół.Sypnęły się oklaski, przechyleni krzyczeli w drewnianą studnię, która pomnażała głosy,tłukli z całych sił dłońmi, kiedy rozstawiwszy nogi zaparł się na samym środku areny i podniósł kunim głowę, jakby ogarniał z niedowierzaniem wysokości, na których mknął przed chwilą. Kriszan! Kriszan! skandował na galerii wieniec nachylonych widzów, ogarniętyszaleństwem.Zdjął czarną rękawicę i smagłą dłonią, otwartą, potrząsnął w niebieskim dymie. Chodzmy ciągnął Istvana Mihaly. On do nas wyjdzie.Zaczęli się przepychać przez tłum, w którym krążyli sprzedawcyzrumienionych na złoto kartoflanych wiórków skrzących kryształkami soli i ze skrzynek z lodemzawieszonych na brzuchu dobywali ciemne, smukłe butelki coca-coli.Zrywane kapsle dzwoniącstaczały się po karbowanym podejściu.Chłopiec prowadził radcę na tyły olbrzymiej drewnianejkadzi pod rozłożyste drzewa.Rozpięto tam rodzaj przewiewnego, kusego namiotu.Stało w nimindyjskie łóżko z paru płaskimi poduszkami w czerwone i żółte kwiaty.Jakaś skulona kobieta nawpół klęczała, wpatrzona w wejście
[ Pobierz całość w formacie PDF ]