[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Może i na Gobi uda mu się z kimś nawiązać łączność.Z Baotou wyruszyli osiemnaście godzin pózniej.Miesiąc zajęło im, żeby dotrzeć do stópAłtaju i pokonać góry, a potem dotrzeć na Gobi.Zrobili zebranie, na którym ustalili hierarchię dowodzenia wyprawy.Wyznaczono oficerównastąpił podział obowiązków i odpowiedzialności.Sweatley ustanowił zdatnych jeszcze dosłużby marynarzy i piechocińców, zbrojną eskortę konwoju, jako jego kawalerię.Utworzyligrupę żołnierzy.Reszta, pod dowództwem sierżanta Cawbera, miała za zadanie wyżywić wszystkich. %7łołnierze patrolowali parami teren dookoła konwoju, stanowiąc ruchomy odpowiednik liniiposterunków wokół obozu,.Jedna para posuwała się w szpicy, pełniąc rolę szperaczy,rozpoznających teren przed karawaną.Po jednej parze jechało z każdej strony konwoju.Czwartapara pełniła obowiązki straży tylnej.Każdy z jezdzców miał cztery godziny służby, ale zmiana połowy warty następowała co dwiegodziny.%7ładen z posterunków nie miał prawa pozostać nieobsadzony ani przez chwilę.Od samego początku zaczęli napotykać karawany podążające do Chin.Większośćtransportowała towary na wielbłądach, ale kilka wyglądało dokładnie tak samo, jak ich karawana kolumna wozów, ciągnionych przez konie.Po dwóch tygodniach wyprzedziła ich wielbłądziakarawana podążająca do Indii lub Rosji.Obecność karawan ich cieszyła, bo potwierdzała, że są na dobrej drodze i tak bardzo się odnich nie odróżniały.Z drugiej strony zaskoczyła ich szybkość wielbłądziej karawany zwierzęta zdawały się iść co najmniej dwukrotnie szybciej od nich.Minęły trzy tygodnie, zanim odważyli się skontaktować z którąkolwiek z mijających ichkarawan.Kiedy wartownik zameldował o kolejnej karawanie, Doto Si i jedna z Chinek, która teżradziła sobie po mongolsku, wyruszyły na rozpoznanie.Termin ten wcale nie był na wyrost.Doto Si dostała od Brewera czterdziestkępiątkę, Chinka też miała pistolet, a w połowie drogi nawszelki wypadek czekała odsiecz w postaci sześciu marines z karabinem maszynowym iThompsonami.Wszystkie te środki ostrożności okazały się zupełnie niepotrzebne.Za złotoBrewerów bez żadnego trudu kupiły owce, kozy, nawet jedną świnię, paszę dla koni, drewno naopał i wielbłądzi łój do lamp.Dzień ciągnął się za dniem, monotonna podróż stała się z fascynującej przygody nużącąrutyną.Kiedy tylko pogoda na to pozwalała, Brewer wchodził na dach swojego wozu i mierzyłsekstansem wysokość słońca w południe, łapał w nocy gwiazdy.Na mapie, nad którą jakogłówny nawigator sprawował pieczę, powoli rosła lekko zygzakowata linia, wyznaczająca ichmarszrutę.Z obliczeń bosmana wynikało, że w najlepsze dni robią około ośmiu kilometrów.Radiowiec zdołał uruchomić swoje radio i wyjść w eter, a przynajmniej tak mu się zdawało,bo nie odebrali żadnej odpowiedzi na swoje transmisje.Kobiety i dzieci większość dnia spędzały zbierając w okolicy drewno na opał i pilnując ognia.Wewnątrz kilku co większych wozów przez cały czas palono ogniska.Kto zmarzł, wdrapywał siędo tych wozów, żeby się ogrzać.Prócz dobrych dni bywały i złe.Jeden z emerytów z 15.pp zmarł na warcie na atak serca.Niemka podcięła sobie żyły, kiedy jej dzieci, jedno po drugim, zmarły na jakąś chorobę, którejnikt nawet nie umiał rozpoznać.Część uchodzców zaczęła przebąkiwać o powrocie do Chin ioddaniu się w ręce Japończyków.Cokolwiek miało ich tam czekać, powiadali, będzie i taklepsze od tego powolnego marszu wśród śnieżnych zadymek, na granicy głodu, bez żadnejrealnej szansy na pomoc.Kiedy te głosy zaczęły się nasilać, na wiosnę 1942 roku Brewer pozwolił trzem marynarzom zJangcy, pomocnikowi kapelana i każdemu innemu chętnemu, zabrać wóz, konie, część zapasów iwracać.Prócz tamtych zdecydowało się na powrót jeszcze dwóch byłych żołnierzy 15.pp
[ Pobierz całość w formacie PDF ]