[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pacholę, palec na usta położywszy, z wolna prowadziło Hengę kudrzwiom w bocznym dworze, a gdy się te otwarty, znalazł się wpięknej izbie, której okiennica szeroko otwartą była na jezioro.Brzask wieczora wchodził tędy do środka.Znać było mieszkanie niewieścią przystrojone ręką.Przepełniała je woń jakichś ziół jakby świeżo powiędłych.Nadrewnianym stołku przykrytym poduszką, naprzeciw komina, naktórym ogień się palił, siedziała niewiasta w sukni wełnianejfałdzistej, w zasłonach białych, otaczających twarz i głowę, naktórej licu resztki wielkiej niegdyś piękności znać było.Z niejteraz tylko para oczów czarnych, pałających została.Obok namałej ławce drobne garnuszki, miseczki i kubki stały i ziołależały pękami nagromadzone.Z ciekawością patrzała na wchodzącego, gdy ten pokornie kłaniałsię jej do samej ziemi - uśmiechnęła się i odezwała doń w językulasów Turyngii, mową, która serce Henki rozradowała.- Skąd jesteś?- Miłościwa pani - rzekł Niemiec oglądając się po izbie, w którejciekawe kręciły się niewiasty - jestem zza Aaby, ale nawykłemwłóczyć się po świecie, a do domu rzadko zaglądam.Trochętutejszego języka umiem, więc wożę im towar z zachodu imieniam go z nimi.Józef Ignacy KraszewskiStara baśń 73- Mieniasz? Na cóż? - spytała niewiasta.- A cóż z tej dziczy inędzy wynieść można? Złota ni srebra, ni żadnego kruszcu niemają, jak zwierzęta po lasach żyją.Miast u nich nie ma ani wsinawet.a Ludzie.Westchnęła.Hengo ciekawie wpatrywał się w siedzącą, sięgnąłnieznacznie do kieszeni, dobył z niej pierścień z kamieniem i zdala go ukazał.Ujrzawszy go zerwała się z siedzenia niewiasta,dała znak ciekawym, aby odeszły precz, odprawiła pacholę zadrzwi i żywo przybliżyła się do Niemca.Ten przykląkł na jednokolano.- Ty mi przynosisz posłanie od mojego ojca? - zawołała.- I od synów waszych, miłościwa pani - dodał powstając Niemiec.Od synów - powtórzyła ręce załamując radośnie i podnosząc jenad głowę.- Mów, mów mi o nich długo, wiele.Siadła znów w krześle opierając się na dłoni, to spoglądając naHengę, to na ogień, przy którym zioła się jakieś smażyły, a wońich ostra izbę napełniała.- Ojciec stary - mówił posłaniec - miłość waszą pozdrawia.On mina znak dał ten pierścień, aby wiara dana mi była.Zbliżył się na krok i zniżył głos nieco:Józef Ignacy KraszewskiStara baśń 74- Dochodziły tam wieści różne.ojciec miłości waszej byłniespokojny.Gotów jest przybyć na pomoc z ludzmi, gdyby jakiegroziło niebezpieczeństwo.Z tym mnie posyła.Niewiasta zmarszczyła brwi, biała jej ręka podniosła się z oznakąlekceważenia.- Knez wam powie sam, czy mu tego potrzeba - rzekła - leczdamy rady i bez pomocy przeciw stryjom, synowcom ikmieciom.Są różne sposoby.To mówiąc jakby mimowolnie popatrzała na ogień i zioła.- Kmiecie od dawna się burzą, ale już ich wielu nie stało.Ubywaco dzień.Nie boim się ani ich, ani nikogo, grad mocny, ludzidużo.a mój pan miłościwy umie ich pożyć.Mów mi odzieciach.Widziałeś ich obu?- Na me własne oczy - rzekł Niemiec - piękniejszych młodzianównie ma na świecie ani lepiej robiących bronią i koniem.Wszyscysię im dziwują.Niewieście rozjaśniło się lice.- Mogliby już do domu powracać - dodał Hengo - aby stanąć uboku miłościwego pana.- Nie! nie! - przerwała siedząca - na to nie czas jest jeszcze.Niechcę, aby patrzali, co tu się dziać musi, nie chcę, aby zawczasu zwłasną krwią do walki występowali.Przyjdzie spokój wkrótce,naówczas ich zawołamy.A! ja ich nie widziałam tak dawno -dodała - odebrano mi ich dla wojennego rzemiosła, by się go udziada i u naszych uczyli.Tyle lat! Tyle lat.Widziałeś ich obu?- powtórzyła.Józef Ignacy KraszewskiStara baśń 75- Niejeden raz - mówił Hengo.- Choć parę lat starszy, knez Lechjak rówieśnik obok brata wygląda.Oba silni i zdrowi.Ciskająwłóczniami jak nikt.strzelają z łuków do ptasząt.najdzikszedosiadają konie.Oczy matki błyszczały.- Piękniż są?- Nie mogą być piękniejsi nad nich! - odpowiedział Hengo -wzrost wyniosły, twarze jasne, modre oczy, jasne włosy.Uśmiech poigrał po ustach słuchającej, ale zarazem dwie łzyperliste zbiegły po twarzy bladej.Cichsza zaczęła się długa rozmowa, gęsto posypały pytania.Mrok już padał i tylko światło ognia oświecało izbę, a Niemiecstał jeszcze i nie mógł nasycić ciekawości macierzyńskiej; wostatku go odprawiła skinieniem:- Do jutra.Sambora puszczono swobodnie w podwórcach, mógł się też w nichrozglądać.Na wstępie schwycił go Kos, pachołek dawniej muznany, i poprowadził do komory, w której się drużyna mieściła.Nie było jej teraz, gdyż jedni na wałach, drudzy na usłudze nadworze, inni na haci stali, a gromadę całą zasadził był knez wbocznej izbie uzbrojoną, nie bez celu.Miał kmieci w gościnie.Kos tak nienawidził knezia, któremu służyć był zmuszony, jakwiększa część dworni jego z lasów gwałtem pobranej.Z Samboremzrozumieli się od słowa.- A i ciebie tu do tej wilczej jamywciągnęli - szepnął pachołek.Józef Ignacy KraszewskiStara baśń 76- Siłą, mocą - odparł Sambor.- A wiesz ty, jakie tu życie? - spytał Kos.- Czuję - rzekł Sambor.- Niewola! Niewola!.- począł wzdychać parobek.- Robią namijak wołami, znęcają się jak nad psami.Psom kneziowskim ci teżlepiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]