[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wytrzymywał tak parę sekund bez trudu i za każdymrazem bawiło go na nowo, że gdy już zdecydował się wstać, by ruszyć w dół, góry i doliny nagleznikały i cała wyspa stawała się płaską równiną.W końcu dotarł jednak do zalesionej części wyspy.Poszycie stanowiły pierzaste rośliny owysokości krzaków jeżyn i o barwie wodnych anemonów.Ponad nie wystrzelały dziwne drzewa oszaropurpurowych, gładkich jak rury pniach, zwień czonych rozłożystymi baldachimami o barwieprzeważnie pomarańczowej, srebrnej i niebieskiej.Tutaj, przytrzymując się gładkich pni, łatwiejutrzymywał równowagę.Napełniające las zapachy trudno było porównać z czymkolwiek znanym zZiemi.Ransom próbował je opisać mówiąc, że budziły głód i pragnienie, ale zaraz po tym dodał , iżbył to zupełnie nowy rodzaj głodu i pragnienia - raczej jakaś dziwna tęsknota przenikająca z ciała doduszy i sprawiająca niebiańską rozkosz.Raz po raz przystawał, uczepiwszy się jakiegoś pnia, iwdychał łapczywie te wonie, jakby samo oddychanie nabrał o wartości rytuału.A jednocześnieleśny krajobraz podlegał nieustannym zmianom ukazując formy, które na Ziemi można by spotkaćw dziesiątkach różnych miejsc: raz była to równina porośnięta pionowymi wieżami drzew, raz dnogłębokiego wąwozu, w którym aż się prosiło o strumień, raz lesiste zbocze, a zaraz potem szczytwzgórza, z którego poprzez gęstwinę pochyłych pni i delikatnych zarośli prześwitywało dalekiemorze.Ciszę zakłócał tylko miarowy, martwy szum fal.Ransom czuł bezmierne osamotnienie, niesprawiające mu jednak bólu - przeciwnie, dopełniało nieziemską rozkosz posmakiem ekstazy.Jeśliodczuwał teraz jakiś lęk, to był to jedynie błąkający się w jego świadomości niepokój o stanzmysłów.W Perelandrze było coś takiego, czego nie mógł znieść ludzki mózg.Doszedł do miejsca, w któ rym z drzew zwieszały się wielkie kule żół tych owoców, zebrane wkiście, jak sylwestrowe baloniki, i tych samych mniej więcej rozmiarów.Zerwał jeden i obejrzałdokładnie ze wszystkich stron.Gładka i twarda powłoka sprawiała wrażenie niezwykle mocnej,lecz gdy niechcący zadrasnął ją paznokciem, palec wszedł bez trudu w chłodne wnętrze.Po chwiliwahania podniósł owoc do ust.Miał zamiar tylko spróbować chłodnego płynu wylewającego się zeszczeliny, lecz już po pierwszym małym łyku zapomniał o ostrożności.Smak, jaki poczuł, byłniewątpliwie smakiem, tak jak głód i pragnienie, jakie odczuwał, były prawdziwym głodem ipragnieniem.Ale ów smak był tak niepodobny do tego, co znał z Ziemi, że nazywanie go smakiemzakrawało na akt czystej pedanterii.Czuł się tak, jakby odkrył całkowicie nowy genus rozkoszy,coś obcego ludziom, zupełnie nieoczekiwanego, wykraczającego poza wszelkie ziemskiekonwencje.Na Ziemi o jeden łyk tego soku toczono by wojny i zdradzano swe kraje.Jego smakwymykał się wszelkim próbom klasyfikacji.Ransom nie potrafił powiedzieć, czy sok był pikantnyczy słodki, aromatyczny czy zmysłowy, gęsty czy musujący.Na wszelkie takie pytania odpowiadał: Nie, to nie to.Kiedy odrzucił pustą łupinę owocu i miał sięgnąć po następny, uświadomił sobienagle, że nie jest już ani spragniony, ani głodny.Powtórzenie rozkoszy tak dojmującej, że prawieduchowej, wydawało się jednak oczywiste.W każdym razie przemawiał za tym rozum albo to, cow naszym świecie nazywamy rozumem: niemal dziecię ca nieskazitelność owocu, trudy, jakieRansom przebył, niepewność co do przyszłości - wszystko skłaniało go do powtórzenia tego cudu.A jednocześnie coś w nim sprzeciwiało się temu rozumowi.Trudno przypuszczać, by sprzeciwrodził się z pożądania, bo jakie pożądanie odwróciłoby się od takiej rozkoszy? Jakakolwiek był aprzyczyna owego sprzeciwu, poczuł, że lepiej będzie nie sięgać po drugi owoc
[ Pobierz całość w formacie PDF ]