[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pragnęła zrozumienia, a on prawił jej morały.- Na jak długo, John, mamy zapomnieć? Jak długo jeszcze będziemyizolować się od świata na tej farmie? Jak długo będziemy cieszyć sięzachodami słońca? - Zaczęła w niej wzbierać irracjonalna złość.- Nie podobają ci się zachody słońca?145RS- Ty wiesz, do cholery, dobrze, co mam na myśli! John uderzał dalejwiosłami o powierzchnię wody.To była jedyna oznaka jego wewnętrznegowzburzenia.- Przedyskutowaliśmy już sprawę naszych wzajemnych związkówSam.Nie jestem do tego gotowy.Jeszcze nie teraz.- Nie mówię o związkach.- Powiedziała to tak głośno, że stary żółw,wygrzewający się na kamieniu w ostatnich promieniach słońca, stoczył siędo wody z głośnym pluśnięciem.- Mówię o podjęciu jakichś decyzji.Niemożemy od nich wciąż uciekać.- Nie musisz krzyczeć.- Nie krzyczę, do diabła! - Zawiedzione nadzieje rozpalały ją corazbardziej.- Krzyczysz, twarz ci poczerwieniała.Sam przechyliła się przez burtę, nabrała pełne ręce wody i ochlapałasię nią.- Proszę.Czy lepiej teraz wyglądam? - Spojrzała na niego zwściekłością.- Zmoczyłaś bluzkę.- Do licha z bluzką! - Zciągnęła ją z siebie jednym szarpnięciem iwrzuciła do wody.John wyłowił ją wiosłem i z pluskiem upuścił na dnołodzi.- Masz.Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać.- Czy zawsze jesteś tak spokojny i opanowany? Nie mogę nawetsprowokować cię do walki?- Dwoje szalonych ludzi nie rozwiąże żadnego problemu.- Przyznajesz więc, że jest jakiś problem.146RS- Z pewnością jest, ale nie sądzę, żeby można go było rozwiązać w tejchwili.Nie rozumiem tak silnej reakcji.Czy cierpisz na bóle miesiączkowe?- Przestań się głupio uśmiechać.- Nie uśmiecham się.- Właśnie że tak.Wy, mężczyzni, myślicie, że wiecie wszystko.Bólemiesiączkowe, dobre sobie.Zmieniasz temat, ponieważ boisz się spojrzećprawdzie w oczy.- Podniosła się gwałtownie.- Sam! Siadaj, kołyszesz łodzią!- Robię jeszcze więcej, idę do domu.- Chwyciła nos w dwa palce,skoczyła przez burtę i popłynęła do brzegu.John zawrócił łódz i szybkopowiosłował za nią.- Co się z tobą dzieje, Sam? - krzyknął.Nie odpowiedziała.Zrównał się z nią, kiedy sięgała brzegu.Skoczył namieliznę, chwycił ją za rękę i wyciągnął z wody razem z canoe.- Do diabła, Sam.- Odwrócił ją do siebie i zmusił do popatrzenia mu wtwarz.- O co chodzi?- O wszystko.- Spojrzała wściekle, myśląc z jaką satysfakcjąpowaliłaby go teraz jednym uderzeniem.Powstrzymał ją niepokój, jakizobaczyła w jego oczach.- O nic.-Wpatrywała się w twarz mężczyzny,którego kochała.I gdy powoli gniew z niej wyparowywał, załomotałapięściami w jego pierś, żeby po chwili w nią się wtulić.- Zerknęłaukradkiem na niego.- Nie muszę być rozsądna przez cały czas.John uspokajał ją, cicho pomrukując i łagodnie pocierając jej plecy.- W porządku, maleńka.Nie musisz bać się niczego.Kocham cię irozumiem.Podniosła do góry oczy.147RS- Kochasz, naprawdę?- Tak.Kocham cię Sam i rozwiążemy nasze kłopoty wspólnie.- Mam nadzieję, John, mam nadzieję.- Objęła go rękami za szyję.-Nie mogę znieść myśli o rozstaniu z tobą, ale wiem, że nie możemypozostać tutaj i udawać, że wszystko jest w porządku.- Przytuliła twarz dojego szyi; - Co my ze sobą zrobimy?- To, moja kochana.Położył ją na miękki, omszały brzeg rzeki i wziął w posiadanie jejusta.Pocałunek był gwałtowny, na przekór całemu światu.Odpowiedz Sambyła natychmiastowa.Przylgnęła do niego, dopasowując się do znajomychzagłębień i wypukłości i zachłannie przyjęła jego język.John ściągnął ubranie z obojga.Słońce okryło nagie ciała czerwienią,purpurą i złotem.Czarne włosy Sam rozsypały się po zielonej trawie.Onależała uległa, pełna oddania i ekstazy.Przemawiali do siebie językiemmiłości, dotykając sobie tylko znanych, czułych miejsc.Płynęli jak muzyka,razem z przetaczającą obok swe wody rzeką.Kochali się, a może żegnali.Gdy słońce zaszło za horyzont, John usiadł i sięgnął po ubrania.- Kocham to miejsce - powiedziała Sam, wciągając bluzkę.- Jest wnim tyle dzikiego piękna, potrzebnego mojej duszy.Zapominam tutaj odomu.- O którym domu?- W Nowym Orleanie.- Pogłaskała go po twarzy.- Nie patrz taksmutno.Nie odchodzę.Jeszcze nie teraz.A kiedy to się stanie, zabiorę zesobą i ciebie i farmę.Jesteście częścią mojego życia.- A ty, Sam, jesteś moim dopełnieniem.- Podniósł jej dłoń do ust iczule ucałował.- Pora wracać, maleńka.148RS- Tak, najwyższy czas.- Zgodziła się ze smutkiem, gdyż nie byłapewna dokąd.Dosiedli Diabła.Sam zacisnęła ramiona wokół Johna, myśląc, żegdyby teraz odeszła, odeszłaby na zawsze.Minęły następne dwa dni.Nie padło żadne słowo na temat decyzji,zobowiązań, strachu, czy rozstania.W tę noc Sam usiadła w staromodnym łóżku pełna niepokoju.Coś jązbudziło.Miejsce Johna było puste.Tylko ślad głowy na poduszceświadczył o jego niedawnej obecności.Odrzuciła koc i wyskoczyła z łóżka.Boso, po cichu, schodziła ze schodów.Księżyc przeświecał przez okna i oświetlał jej drogę.Kiedy stanęła nadole, pod drzwiami kancelarii Johna zobaczyła smugę światła.Zanim doszła do drzwi, usłyszała muzykę - łagodny podkład na gitarzepod wspaniały głos, który mógł należeć tylko do Johna Rileya.Zatrzymałasię, jak zahipnotyzowana.W jednej chwili zrozumiała, że piękno, za którymwciąż tęskniła, było nierozerwalnie związane z Johnem Rileyem.Oparła się o ścianę, zamknęła oczy i chłonęła dzwięki.Instynktowniewiedziała, że jest świadkiem odrodzenia się kariery Johna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]