[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.145 Teraz ta znowu! Będziesz ty milczała, hultajko? Przeklęty kraj, gdzie galernicy sąurzędnikami, a nierządnice pielęgnuje się jak hrabiny! Tak, ale to się zmieni; czas był wielki!Spojrzał uważnie na Fantynę i dodał chwytając garścią za chustkę, koszulę i kołnierzsurduta Jana Valjean: Powiadam ci, że nie ma już pana Madeleine, że nie ma już pana mera.Jest tylko złodziej,rozbójnik, galernik nazwiskiem Jan Valjean; jego trzymam w ręku, rozumiesz?Fantyna zerwała się z łóżka i wsparłszy się o poręcz wychudłymi rękami, patrzyła na JanaValjean, patrzyła na Javerta, patrzyła na zakonnicę; otworzyła usta, jakby chciała mówić,rzężenie wydarło jej się z gardła, zęby zazgrzytały, konwulsyjnie wyciągnęła ramiona,otworzyła dłonie i zaczęła poruszać nimi dookoła, jak ktoś, kto tonie, a potem nagle opadła napoduszki.Głowa jej uderzyła o krawędz łóżka i opadła na pierś, usta pozostały otwarte,powieki podniesione, oczy zgasłe.Była martwa.Jan Valjean położył rękę na ręce Javerta, który go trzymał za szyję, otworzył ją jak rękędziecka i powiedział: Zabiłeś tę kobietę. Czy się to wreszcie skończy?! krzyknął Javert wściekły. Nie po to przyszedłem, żebysłuchać gadania.Nie traćmy czasu; straż jest na dole, ruszajmy zaraz albo łańcuszki!W kącie pokoju stało stare żelazne łóżko, dość zniszczone, na którym sypiały siostry, gdyczuwały w nocy.Jan Valjean podszedł do łóżka, rozbił je w mgnieniu oka zadanie jakżełatwe dla takich, jak jego, muskułów ujął dłonią najgrubszy pręt i spojrzał na Javerta.Javert cofnął się.ku drzwiom.Jan Valjean, trzymając sztabę żelazną w dłoni, szedł z wolna do łoża Fantyny.Stanąwszyprzy nim, obrócił się do Javerta i rzekł ledwie dosłyszalnym głosem: Nie radzę panu przeszkadzać mi teraz.To pewne, że Javert w tej chwili drżał.Przyszło mu na myśl, żeby wyjść i zawołać wartę, ale Jan Valjean mógł skorzystać z tejchwili i uciec.Pozostał więc, ujął swą laskę za cieńszy koniec i oparł się o ramę drzwi, niespuszczając z oczu Jana Valjean.Jan Valjean wsparł łokieć na krawędzi łóżka, a czoło na dłoni i patrzył na nieruchomoleżącą Fantynę.Stał tak, pogrążony w zadumie, milcząc i najwidoczniej rozmyślając nie orzeczach tego świata.I twarz jego, i postawa wyrażały tylko niewymowną litość.Dumał takprzez chwilę, a potem pochylił się ku Fantynie i przemówił do niej cicho.Co jej powiedział? Co mógł powiedzieć ten wyrzutek społeczeństwa tej umarłej kobiecie?Jakie to były słowa? Nikt na ziemi nie usłyszał ich.Czy słyszała je umarła? Istniejąrozrzewniające złudzenia, które kto wie są może wzniosłymi prawdami! To jedno nieulega wątpliwości, że siostra Symplicja, jedyny świadek tego, co się działo, częstopowtarzała, że w chwili gdy Jan Valjean szeptał do ucha Fantyny, widziała wyraznie, jak najej bladych wargach i w zamglonych zrenicach, pełnych grobowego zdziwienia, wykwitłcudowny uśmiech.Jan Valjean ujął w obie ręce głowę Fantyny i ułożył ją na poduszce, jak matka układagłowę dziecka, potem zawiązał tasiemkę przy jej koszuli i wsunął włosy pod czepek.Touczyniwszy zamknął jej powieki.Twarz Fantyny wydała się w tej chwili jakby oświetlona.Zmierć to wejście do wielkiej światłości.Ręka Fantyny zwisała z łóżka.Jan Valjean ukląkł, podniósł ją ostrożnie i ucałował.Potem powstał i obracając się do Javerta, powiedział: Teraz jestem do dyspozycji.146Grób przyzwoityJavert zamknął Jana Valjean w więzieniu miejskim.Aresztowanie pana Madeleinewywołało w Montreuil-sur-mer wielkie wrażenie, a ściśle mówiąc niezwykły wstrząs.Zesmutkiem atoli wyznać musimy, że na to jedno tylko słowo: był galernikiem , opuścili goprawie wszyscy.W ciągu niespełna dwóch godzin zapomniano wszystko, cokolwiek dobregouczynił, i stał się on już tylko galernikiem.To prawda, że nie znano jeszcze szczegółowowydarzenia w Arras.Przez cały dzień słychać było we wszystkich dzielnicach miastarozmowy tego rodzaju: Wie pani? To dawny galernik! Kto taki? Mer. Jak to? Pan Madeleine? A tak.Doprawdy? Nie nazywa się Madeleine: ma jakieś okropne nazwisko, Bejean, Bojean. O,mój Boże! Aresztowany! Siedzi w więzieniu miejskim, dopóki go nie przeniosą! Dopóki gonie przeniosą? Więc go przeniosą gdzie indziej? Dokąd? Stanie przed sądem za dawnopopełniony rozbój. Ja się tego domyślam.Zanadto był dobry, zanadto doskonały, zanadtosłodki.Nie przyjął orderu, dawał pieniądze wszystkim małym hultajom, których spotkał nadrodze.Zawsze mi na myśl przychodziło, że kryje się pod tym jakaś paskudna historia.Zwłaszcza salony były na ten temat jednomyślne.Pewna stara dama, prenumeratorkadziennika Biała Chorągiew , uczyniła uwagę, której głębi przeniknąć niepodobna: Wcale mnie to nie smuci.Będzie to nauka dla bonapartystów!Tak znikło w Montreuil-sur-mer widmo, które się zwało panem Madeleine.Tylko kilkaosób pozostało wiernych jego pamięci.Do tej liczby należała jego stara odzwierna.Wieczorem tego dnia zacna staruszka siedziała w swej stancyjce, przerażona, rozmyślającsmutnie.Fabryka cały tydzień była zamknięta, brama zasunięta ryglami, ulica pusta.W domubyły tylko dwie zakonnice: siostra Perpetua i siostra Symplicja, czuwające przy ciele Fantyny.Gdy zbliżyła się godzina, w której pan Madeleine zwykle powracał do domu, poczciwaodzwierna machinalnie się podniosła, wzięła z szalki klucz i świecę, którą mu podawała, gdywchodził na górę do siebie; klucz zawiesiła na gwozdziu i postawiła obok świecę, jakby gooczekiwała.Pózniej usiadła na krześle i pogrążyła się w rozmyślaniach.Biedna staruszkaczyniła to wszystko nie zdając sobie sprawy.Upłynęło przeszło dwie godziny, gdy się ocknęła i zawołała: Chryste Panie! Zawiesiłam na gwozdziu jego klucz!W tej chwili otworzyło się okienko stróżówki, przez otwór wsunęła się ręka, wzięła klucz,świecę i zapaliła ją od łojówki stojącej obok.Odzwierna podniosła oczy, otworzyła usta, krzyk zamarł jej w gardle.Znała tę rękę, to ramię, ten rękaw surduta.To był pan Madeleine
[ Pobierz całość w formacie PDF ]