[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za to Aleks, ze swoją wojskową postawą i stanowczością, był podobny do ojca.Obiecechy były widoczne w naturze i na oficjalnych wizerunkach.Zastanawiała się, czy bratcieszył się z roli następcy tronu, czy też po prostu tę rolę akceptował.Zastanawiała się, czyona z Aleksem są na tyle blisko, by mogła znad jego uczucia i nadzieje.A kiedy pozna własne?Z gęstwy zieleni wyłoniła się altanka obrośnięta pnącą wistaria.W środku stały dwamiękkie krzesła i marmurowy stolik.Podobnie jak w tamtym miejscu nad morzem, Briepoczuła się tutaj dobrze.Kiedy zostawała sama, łatwiej było jej się przyznać, że wciąż szybko się męczy.Usiadła, wygodnie wyciągając przed siebie nogi, a plamki światła przebijające się przez gęstelistowie igrały na jej ciele.W powietrzu unosił się delikatny, pełen słodyczy zapach kwiatów ileniwe brzęczenie pszczół.Wydawało się, że nic więcej nie istnieje.Brie zamknęła oczy ipozwoliła wędrować myślom.Była śpiąca.Czuła się niemal ogłupiała sennością.Nie było to zwykłe, przyjemneuczucie odprężenia, po które przyjechała na wieś.Wszystkie wyjazdy na małą farmę służyłytemu, by Brie Bisset mogła wykraść trochę czasu księżniczce Gabrielli.Czas był cenny.Gdyby chciała się po prostu zdrzemnąć, mogła spędzić w swym pokoju całe popołudnie.Pociągnęła kolejny łyk kawy z termosu.Była mocna, taka, jaką lubiła.Słońceprzygrzewało, pszczoły brzęczały wśród kwiatów, a mimo to nie miała dość energii, by odbyćzaplanowany spacer.Może po prostu na chwileczkę zamknie oczy.W każdym razie niemogła utrzymać termosu.Może oprze się plecami o skałę i zamknie oczy.Słońce nie grzało już mocno.W powietrzu był chłód, jak gdyby chmury zasnułyniebo, grożąc deszczem.Nie czuła już słodkiego zapachu trawy, ciepłych od słońca kwiatów,tylko stęchliznę i wilgoć.Wszystko ją bolało.Ktoś coś mówił, ale nie rozróżniała słów.Słyszała mruczenie, brzęczenie, lecz nie były to owady, lecz ludzie.Zrobią wymianę za księżniczkę, nie będą mieli wyboru.Szepty, nic, tylko szepty.Zlady są zatarte.Będzie spać do rana.Zajmij się nią jeszcze raz.Czuła strach.Potworny, porażający strach.Musi się obudzić, musi obudzić się i.- Brie.Ze stłumionym krzykiem rzuciła się na krześle, niemal zrywając się na równe nogi,nim ręce złapały ją za ramiona.- Nie! Nie dotykaj mnie!- Spokojnie.Reeve nie puścił jej ramion, kiedy sadzał ją z powrotem na krzesło.Była zziębnięta imiała szkliste spojrzenie.Szybko podjął decyzję, że jeśli zaraz nie przyjdzie do siebie,zabierze ją do pałacu i zawoła Franca.- Tylko spokojnie - powtórzył.- Myślałam.- Szybko rozejrzała się wkoło.Ogród, słońce, pszczoły, wszystko byłona swoim miejscu.Gdy spostrzegła, że serce wali jej jak młotem, zmusiła się do kilkugłębokich oddechów.To musiał być sen.Reeve przyglądał się jej uważnie, szukając objawów szoku.Jednak najwyrazniej niepozwoliła sobie na ten luksus.- Nie budziłbym cię, ale wyglądałaś, jakbyś miała koszmarny sen.Puścił jej ramiona i usiadł obok na krześle.Stał tam już od pięciu, może dziesięciuminut, przyglądając się Brie pogrążonej we śnie.Wydawała się szczęśliwa.Patrząc na nią,zdał sobie sprawę, że zniknął dystans, którym się zwykle otaczała.Chciał na nią popatrzeć,tylko patrzeć.Teraz, gdy spała, przypominała mu tamtą młodą dziewczynę sprzed lat, zadowoloną ipewną siebie, pełną niewinnej zmysłowości.Pamiętał, jak trzymał ją w ramionach.Pamiętałpodniecającą kobiecość, śmiałe oddanie.Patrząc na nią, wiedział, że chce ją tam poczućznowu.I jeszcze mocniej.A przecież zdawał sobie sprawę, że pożądanie nie pozwoli mu myśleć obiektywnie.Zaś gliniarz, który nie potrafi zachować dystansu do sprawy, jest przegrany.Dobrze, ale onnie jest już gliną.To był przecież jeden z powodów, dla których zrzekł się odznaki - ciągławalka o utrzymanie dystansu, o brak zaangażowania, stała się dla niego nie do zniesienia.Chciał od życia czegoś innego.Jednak nie spodziewał się, że tym czymś okaże sięksiężniczka.Siedział, czekając, aż oddech Brie się uspokoi.Dla jej dobra lepiej będzie, by pamiętało zasadach, według których żył przez wszystkie lata służby.- Opowiedz mi - poprosił.- Nie ma czego.- Zamrugała oczami w blasku słońca.- To takie niejasne.Wyjął papierosa, zapalił.- A jednak opowiedz.Rzuciła mu spojrzenie, które zinterpretował jako mieszaninę niechęci i złości.Lepszeto niż obojętność.- Myślałam, że jesteś tu jako mój ochroniarz, a nie psychoanalityk - sarknęła.- Umiem się dostosować.- Zaciągnął się chciwie, patrząc jej w oczy.- A ty?- Chyba nie bardzo.Podniosła się.Jak zauważył, rzadko potrafiła usiedzieć w miejscu, gdy byłazdenerwowana.Zerwała kwitnące pnącze wistarii i lekko przeciągnęła nim po policzku.Tobył kolejny jej zwyczaj, który zauważył.Zaczęła mówić:- Nie byłam tutaj, lecz w jakimś spokojnym miejscu.Rosła tam trawa, czułam jejsilny, słodki zapach.Czułam ogromną senność, lecz próbowałam z nią walczyć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]