[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wydawała się być tak daleko, zbyt daleko, by kiedykolwiekmożna dosięgnąć kochającym ramieniem.Zawsze starał się być silny i nieustępliwy wrozmaitych zmaganiach życiowych, ale w tej chwili rana okazała się zbyt wielka.Siłarozpadła się na żałosne kawałeczki, a on nie mógł nic na to poradzić.Sandy znikła za jakimśodległym rogiem, nie obejrzawszy się nawet.Coś złamało się w nim, czuł, jakby jego duszatopniała.Nie było w tej chwili osoby na świecie, której nienawidziłby bardziej niż siebie.Siła jego nóg wydawała się ulegać ciężarowi smutku.Osunął się na schody u wejściado starego budynku, był zupełnie przybity.Szpony demona otoczyły jego serce.Wymamrotał drżącym głosem: To nie masensu.- JA-HAAAA! - z pobliskich zarośli dobiegł ogłuszający okrzyk.Zamigotałoniebieskawobiałe światło.Demon nagle rozluznił ucisk i wystrzelił w górę jak przerażonamucha.Wylądował kawałek dalej dygocząc, gotów do obrony.Ogromne żółte ślepiawyskakiwały niemal z orbit, a czarny jak smoła, zakrzywiony bułat tkwił w pogotowiu wdrżącej dłoni.Ale wówczas spośród tych samych zarośli dobiegł niewytłumaczalny zgiełk,jak gdyby jakiejś walki, po czym zródło światła zniknęło za rogiem Stewart Hali.Demon nie poruszył się nawet, ale czekał, słuchał, obserwował.Nie było słychaćżadnego dzwięku, tylko lekki powiew.Podkradł się ostrożnie do miejsca, gdzie wciąż siedziałMarshall, minął go, zerknął między zarośla i za róg budynku.Nic.Z nozdrzy demona, dotąd powstrzymywana, zaczęła powoli wić się wymyślnymiwstęgami, długa, smuga żółtych oparów.Tak, zdawał sobie sprawę z tego, co zobaczył.Niemożna było tego z niczym pomylić.Ale dlaczego uciekli?L-Rozdział 5Nieopodal terenu uczelni, ale w bezpiecznej od niej odległości, na ziemię zstąpili dwajpotężni mężczyzni, niby iskrzące się niebieskobiałe komety, unoszone przez trzepocząceskrzydła, niczym wirujący obłok, który płonie jak piorun.Jeden z nich, wielki, krzepki,czarnobrody olbrzym, najwidoczniej rozgniewany i oburzony, krzyczał coś wykonującgwałtowne ruchy długim połyskującym mieczem.Drugi był nieco niższy.Rozglądał sięwokół podejrzliwie, próbując jakoś uspokoić towarzysza.Zgrabną ognistą spiralą popłynęli w kierunku jednego z uczelnianych akademików,zatrzymując się w ukryciu kilku płaczących wierzb.Gdy tylko ich stopy dotknęły ziemi, blaskodzienia i ciał zaczął niknąć, a lśniące skrzydła złożyły się miękko.Właściwie, pominąwszyich nadzwyczajny wzrost, wyglądali jak dwaj zwykli mężczyzni, jeden szczupły, jasnowłosy,drugi - potężny a obaj ubrani w coś, co przypominało harmonizujące z ich opalenizną roboczeuniformy.Złote pasy stały się podobne do ciemnej skóry, pochwy mieczy miały barwęzmatowiałej miedzi, lśniące, barwy brązu wiązania przy stopach zmieniły się w zwykłeskórzane sandały.Ten wyższy gotował się do dyskusji.- Triskal! - krzyknął, lecz po paru rozpaczliwych gestach przyjaciela przemówił niecociszej.- Co ty tutaj robisz?Triskal wciąż trzymał dłoń w górze w uspokajającym geście.- Ciii, Guilo! Duch mnietu przywiódł, podobnie jak i ciebie.Przybyłem wczoraj.- Czy wiesz, co to było? Demon samozadowolenia i rozpaczy, jeśli w o-góle się natym znam! Gdyby twe ramię mnie nie powstrzymało, mogłem go ugodzić, i wystarczyłbytylko jeden raz!- Och tak, Guilo, jeden raz - zgodził się jego towarzysz - ale dobrze, że cięzobaczyłem i w porę zatrzymałem.Dopiero co przybyłeś i jeszcze nie rozumiesz.- Czego nie rozumiem?Triskal próbował brzmieć przekonująco:- Nam.nie wolno walczyć, Guilo.Jeszcze nie.Nie wolno nam stawiać oporu.Guilo był pewien, że jego przyjaciel się myli.Chwycił mocno bark Triskala 1 spojrzałmu prosto w oczy.- Po co mam iść gdziekolwiek, jeśli nie po to, żeby walczyć?-oświadczył.- W tomiejsce zostałem przywołany i w tym miejscu będę walczył.- Tak - powiedział Triskal, energicznie kiwając głową.- Tylko jeszcze nie w tejchwili, to wszystko.- Więc musisz mieć jakieś rozkazy.Masz rozkazy?Triskal milczał przez chwilę, aby uzyskać odpowiednie wrażenie.- Mam rozkazy T a l a.Wyraz twarzy Guilo a w jednej chwili stał się mieszaniną zaskoczenia i zakłopotania.***Nad Ashton zapadał zmrok.Niewielki biały kościół na Wzgórzu Morgana kąpał się wciepłym, rdzawym blasku zachodzącego słońca.Na zewnątrz, na małym kościelnymdziedzińcu młody pastor pośpiesznie strzygł trawnik, mając nadzieję zdążyć przed porąposiłku.W sąsiedztwie szczekały psy, ludzie wracali po pracy do domu, dzieci wołano nakolację.Niewidoczni dla tych śmiertelników, Guilo i Triskal pośpiesznie przybyli na wzgórzepiechotą, zakonspirowani i nieuwielbieni, lecz mimo to poruszający się z prędkością wiatru.Gdy znalezli się przed kościołem, Hank Busche wychodził właśnie zza rogu, pchając przedsobą ryczącą kosiarkę do trawy.Guilo musiał się zatrzymać, żeby go obejrzeć.- To ten? - zapytał towarzysza.- Czy wołanie zaczęło się od niego? - Tak -odpowiedział Triskal - wiele miesięcy temu.Modli się nawetw tej chwili.Często wędruje ulicami Ashton i wstawia się za tym miastem.- Ale.To jest takie niepozorne miejsce.Dlaczego zostałem przywołany? Nie, nie,dlaczego T a l został przywołany?Triskal tylko pociągnął go za ramię.- Wchodz szybciej.Prędko przeszli przez mury do wnętrza skromnego kościółka.W środku znalezli całyoddział już zgromadzonych wojowników.Niektórzy siedzieli w ławkach, inni stali wokółprezbiterium, a jeszcze inni pełnili rolę straży, wyglądając ostrożnie przez witrażowe okna.Byli odziani bardzo podobnie jak Triskal i Guilo, w takie same brązowe tuniki i spodnie.Ichwidok wywierał ogromne wrażenie: byli to potężni, prawdziwie mocarni wojownicy.Guilonigdy przedtem nie widział tak wielu i tak doborowych zebranych w jednym miejscu.Uderzył go również nastrój zgromadzenia.Mogła to przecież być chwila radosnegospotkania starych przyjaciół, lecz każdy był dziwnie posępny.Gdy przebiegł spojrzeniemprzez całe pomieszczenie, zauważył wielu, z którymi walczył ramię przy ramieniu wodległych czasach;Nathan, potężny Arab, bijący się zaciekle, choć małomówny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]